piątek, 25 października 2024

Wolfsnächte 2024 - Tauron Arena, Kraków - Setlista

 


Cóż to był za wieczór! Największa hala w Krakowie i jedne z najlepszych power metalowych zespołów na świecie! Moja powerowa dusza aż rwała się na ten koncert, zwłaszcza, że był to mój pierwszy metalowy koncert od 2 lat! Co robiłem przez ten czas? Pisałem bloga i towarzyszyłem żonie na Dawidzie Podsiadło i Darii Zawiałow - też super ale jednak poziom energii całkiem inny. Przejdźmy jednak do sedna. 21 października w Grodzie Kraka zameldowały się niemiecki Powerwolf, szwedzki HammerFall i włoski Wind Rose. W przypadku dwóch pierwszych kapel, byłem już kiedyś na ich koncertach i miałem mnóstwo dobrych wspomnień. Jeśli chodzi zaś o zespół z Italii był to mój absolutny debiut, na który czekałem z niecierpliwością.

Cały gig zaczął się zaskakująco punktualnie. Niestety ta jakże dobra cecha okazała się problematyczna dla dużej rzeszy fanów, którzy utknęli w kolejkach przed wejściami i do szatni. Część z nich straciła przez to możliwość zobaczenia pierwszego supportu na żywo. Ja osobiście miałem tyle szczęścia, że przegapiłem tylko pierwsze trzy utwory Wind Rose. Ale czy można mówić, o szczęściu jeśli jednocześnie była to połowa setlisty? Cieszę się jednak, że udało mi się zdążyć na pochodzący z najnowszej płyty zespołu kawałek Rock and Stone. Jak już pisałem wcześniej bardzo polubiłem Trollslayera i uważam go za jedną z najlepszych płyt zespołu. Szkoda, że na koncercie reprezentowała go tylko ta jedna kompozycja. Wiadomo jednak, że czas sceniczny Włosi mieli mocno ograniczony i chcieli przedstawić fanom przekrój przez swoją liczącą już 6 pozycji dyskografię. Myślę, że cel jaki stawia się przed pierwszym supportem udało im się osiągnąć. Rozgrzali publiczność swoim podniosłą i energiczną muzyką a przy zamykającym set, przebojowym Diggy Diggy Hole Tauron Arena po raz pierwszy tej nocy zadrżała od butów skaczących w rytm muzyki metalowców. Obrazkiem, który najmocniej zapadł mi w pamięć po występie włoskiej ekipy był nadmuchiwany kilof, którym wymachiwał jeden z fanów. Duży plus również za scenografię, choć miejsca na swoje banery zespół nie miał zbyt wiele. Niemniej jednak figury krasnoludzkich wojowników (lejtmotiv zespołu od czasu 3-ej płyty) i stroje muzyków sprawiły, że mogliśmy się poczuć jak żywcem wyjęci z Morii czy innej Samotnej Góry. Zebrana na Tauronie publiczność nagrodziła muzyków w pełni zasłużonymi gromkimi brawami i już z niecierpliwością zaczęła wypatrywać następnej z gwiazd wieczoru.

Po kilkudziesięciu minutach przerwy miejsce tekturowych krasnoludów zajęły mury średniowiecznego zamku i przy dźwiękach tytułowego utworu z najnowszej płyty - Avenge the Fallen, na scenie zameldowali się szwedzcy templariusze z HammerFall. Można temu utworowi zarzucać prosty refren i melodię, jednak tak soczyste i ciężkie gitary bardzo dobrze wprowadziły nas w atmosferę tego koncertu. Bo choć muzykę zespołu stawia się gdzieś na granicy heavy i power metalu to w secie na ten koncert przeważały właśnie średnie tempa i heavy metalowe/hard rockowe hymny. Usłyszeliśmy m.in. Any Means Necessary, (We Make) Sweden Rock czy Let the Hammer Fall - przy których publiczność wspomagała zespół swoim udziałem. Mimo wszystko playlista była dość zróżnicowana i zespól sięgał też po pozycje ze swoich wcześniejszych albumów. Wszyscy świetnie bawili się przy rozpędzonych Heeding the Call i Renegade, które są żelaznymi punktami w koncertach grupy. Najwięcej emocji wzbudził jednak, jak zwykle, pół balladowy, potężny Last Man Standing. Sam zdarłem sobie gardło krzycząc "I am the one, who lost control!". Jako, że koncert był częścią trasy promującej nowy album Szwedów, w setliście pojawiły się trzy utwory z tego wydawnictwa. Oprócz wspomnianego "utworu na wejście" zagrano też singlowe Hail to the King i The End Justifies. Ostatni z tej grupy jest moim ulubionym, jednak mam wrażenie, że najmniej porwał publiczność. Może lepiej sprawdziłyby się też szybkie ale łatwiej wpadające w ucho Burn it Down czy Rise of Evil? Nie mi oceniać. Mam też świadomość, że mimo mianowania "specjalnym gościem" to nie HammerFall był gwiazdą wieczoru i na swój występ panowie mieli tylko około godziny. Z tego powodu tez zapewne brakło świetnego Hector's Hymn, przepięknego Glory to the Brave czy większej ilości z dwóch poprzednich płyt, które jednak oceniam wyżej niż Avenge the Fallen. To są jednak tylko pewne subiektywne uwagi, które nie zmienią całościowego odbioru tego występu, na którym bawiłem się świetnie. Joacim Cans utrzymuje wysoką formę wokalną i nawiązuje bardzo dobry kontakt z widownią, Oskar Dronjak wymiata na swojej gitarze-młocie a solówki Pontusa Norgrena na żywo są jeszcze intensywniejsze niż w studio. Ogólnie publiczność została mocno rozgrzana , co w fajny sposób spuentowano zagranym na bis Hearts on Fire

Nasze serca już płonęły a na scenę opadła krwistoczerwona kurtyna z logiem Powerwolf - głownej atrakcji wieczoru. Jestem fanem tego zespołu od 15-lat, czyli czasu zaraz po wydaniu drugiej płyty - Lupus Dei. Przez te wszystkie lata kariera zespołu nabrała tempa i z lokalnej ciekawostki stał się gwiazdą światowego formatu. Już sam fakt, że na aktualnej trasie występuje przed nimi zespół o dużo dłuższym stażu i renomie, mówi o tym jaki postęp stał się udziałem ekipy "bracie Greywolfów". To taka dygresja na koniec. Wracamy do zdania "nasze serca już płonęły", w końcu kurtyna poszła w górę i na scenę wskoczył Powerwolf atakując od razu swoim najszybszym jak dotąd utworem - Bless'em with the Blade, otwierającym promowany tą trasą album Wake up the Wicked. Kawałek szaleńczo szybki, na scenie również szaleństwo - pirotechnika, wielki telebim z ruszającymi się postaciami wilczych kapłanów. Można tu zacytować słynny tekst z polskiego filmy "Mają rozmach...". Zespół przygotował nam wizualne show jakiego nie powstydziliby się ich krajanie z Rammstein. A to płonący na stosie klawiszowiec do utworu 1589 a to tańczący walca wokalista w takt Dancing with the Dead. Takie przykłady można by mnożyć. To przedstawienie miało swojego Mistrza Ceremonii, którym był niesamowity Attila Dorn - dysponujący mocnym głosem i poczuciem humoru. W prowadzeniu show pomagał mu też klawiszowiec Falk Maria Schlegel, odgrywający rolę mima-pomocnika. Bardzo podobały mi się ich wzajemne interakcje jak i kontakt z publicznością. I choć setlisty z poprzednich koncertów z tej trasy były już dostępne w internecie to celowo ich nie sprawdzałem, by pozostawić sobie ten element zaskoczenia. Powiem Wam, że poza pewnymi uwagami, uważam dobór utworów za bardzo trafiony. Dominował oczywiście najnowszy krążek i szczerze, niektóre numery dopiero w wersji koncertowej do mnie w pełni przemówiły. Tak było choćby i z przebojowym We Don't Wanna Be No Saints czy marszowym Heretic Hunters. Dużą reprezentację miał też Sacrament of Sin, jeden z najlepszych w ich dyskografii. Szczególnie typowo power metalowy Fire & Forgive porwał tłum swoim szybkim tempem i refrenem, który "śpiewa się sam". Niezwykłe wrażenie zrobił też na mnie łacińsko-niemiecko języczny Stosgebet i pochodząca z następnego albumu ballada Alive and Undead, w trakcie której latarki smartfonów rozświetliły Tauron Arenę swoim zimnym, ledowym blaskiem. Milą niespodzianką było też Sainted by the Storm z wydanego rok temu kompilacyjnego albumu Interludium. Przez długi czas jednak brakowało mi piosenek z pierwszych czterech albumów. Jak się okazało, najlepsze zespół trzymał na koniec. Na bis zespół powrócił do słów motlitwy z instrumentalu Agnus Dei i juz wszyscy wiedzieli, że w końcu czas na Blood of the Saints. Jeden po drugim zagrano rozpędzony Sanctified With Dynamite i przebojowy We Drink Your Blood. Publiczność oszalała, i ja też. A gdy następnie Falk i Atilla poprosili publiczność o powtarzanie "Hu, ha" emocje sięgnęły zenitu. Kapitalne i nieśmiertelne Werewolves of Armenia idealnie zamknęło ten niesamowity wieczór. Na koniec mieliśmy jeszcze okazję usłyszeć w tle balladę Wolves Against The World, przy której zespół ostatecznie zszedł ze sceny. Oba utwory pochodzą z wydanej w dniu moich 18-ych urodzin, trzeciej płyty zespołu - Bible of the Beast. I tu pojawia się niedosyt numer jeden - w secie zabrakło uwielbianego przez fanów Resurrection by Erection, dotychczas żelaznego elementu każdej niemal setlisty. Zresztą sporo osób już na to zwróciło uwagę. Miejmy nadzieję, że Resurrection już niedługo powróci do setu. Drugi z moich gorzkich żali to nieobecność Lupus Dei - monumentalnego, miażdżącego i będącego dla mnie kwintesencją pierwszych lata działalności Powerwolfa. Gdy byłem na ich koncercie w 2015 roku ta pieśń zamykała podstawową część koncertu i sprawdziła się świetnie. Zespół schodzący ze sceny do słów Pater noster wypowiadanych chropawym głosem Atilli to niezapomniane wspomnienie. Wg strony setlist.fm kompozycja ta ostatni raz została wykonana na żywo w 2019 roku, cieszę się więc, że miałem wtedy okazję ją usłyszeć. 

No ale cóż, jedne chwile stają się tylko wspomnieniami, jednakże zawsze w umyśle jest miejsce na nowe doświadczenia i nowe wspomnienia. Ten występ Powerwolfa, jak i obu supportów na pewno będę pamiętał do końca życia. A gdy bardziej za nim zatęsknię, obejrzę sobie zdjęcia, nagrania albo puszczę playlistę, na której umieściłem wszystkie zagrane podczas występów utwory, także te puszczone z offu na wejście czy zejście. Link do niej wstawiam poniżej, licząc, że choć w ten sposób będę mógł się podzielić z Wami tą częścią magii, jakiej sam byłem świadkiem. Hu! Ha!

Playlista: Wolfsnächte 2024 - Powerwolf, HammerFall, WindRosa at Tauron Arena, Kraków

1 komentarz:

  1. To był genialny metalowy wieczór! A Powerwolf przeszedł sam siebie! Oby jak najwięcej tak wspaniałych gigów! :)

    OdpowiedzUsuń

Najpopularniejsze