Witam Was moi drodzy na kolejnym podsumowania tygodnia, tym razem już w całości prozą. Zobaczmy więc co mi w duszy grało przez ostatnie 7 dni.
Zdecydowanie przeważały zespoły zza naszej zachodniej granicy. Here Be Dragons, nowy krążek Avantasii stopniowo przekonuje mnie do siebie, choć początkowo między nami nie mogło zaiskrzyć. Myślę, że to wina naprawdę wysokich oczekiwań jakie miałem wobec tego wydawnictwa. Po dwóch tygodniach jakie upłynęły od premiery nadal uważam, że poziomu Ghostlights czy Moonglow nie udało się wyrównać, jednak jest to nadal wysokiej jakości, przyjemna w odbiorze muzyka. I choć Tobias od lat stara się zerwać z łatką power metalowca, to za najlepsze utwory na krążku uważam właśnie te oparte na podwójnej stopie i podniosłych, hymnicznych melodiach. Wszystkie z pięciu piosenek, jakie umieściłem na dzisiejszej playliście to właśnie tego typu kompozycje.
Niemcy generalnie, obok Finlandii uważani są za jeden z głównych ośrodków power metalu w Europie. Jedną z charakterystycznych cech wielu pochodzących stąd kapel jest ich surowość i mocno zaakcentowany heavy metalowy pierwiastek w porównaniu do bardziej klawiszowych Finów. Do takiego heavy/power metalu można między innymi zaliczyć Brainstorm i Rage. Ci pierwsi w 2025 roku zaprezentowali nam swój nowy album zatytułowany Plague of Rats pełen jest ostrych gitar, mocnego głosu Andy'ego Francka i naprawdę zaraźliwych melodii, zarówno w średnich jak i szybkich tempach. Szczególnie polecam trzy utwory - Beyond Enemy Lines, Curtains Fall i Masquerade Conspiracy. Druga z wymienionych kapel też jest obecna na scenie od kilkudziesięciu lat a na swoim koncie ma, uwaga, 28 albumów studyjnych. Jednym z moich ulubionych jest wydane w 2002 roku Unity, gdzie elementy power, heavy i nawet symphonic metalowe są w idealnej harmonii. Często wracam do tej płyty i zachęcam do zapoznania się chociaż z tymi dwoma numerami, które trafiły na playlistę.
Poza tym fani power metalu powinni zwrócić uwagę na takie zespoły jak amerykański Owlbear i włoski Risen Crow. W przypadku pierwszej ekipy mamy do czynienia z szybki i ciężkim power/speed metalem z obdarzoną naprawdę mocny głosem Katy Scary za mikrofonem. Risen Crow zaś prezentuje bardziej symfoniczną muzykę z charakterystycznym damsko-męskim duetem wokalnym. Patrząc choćby na zeszłoroczne premiery, nie jest to może jakaś wybitnie wyróżniająca cecha ale, uwierzcie, cała Requiem For a Damned Love prezentuje się bardzo dobrze i nadzwyczaj świeżo.
Co mamy dalej? Dużo prog-rocka i prog-metalu. Dojrzałem w końcu do zapoznania się z twórczością Rush, choć w kanadyjskim prog-rocku siedzę już od pewnego czasu za sprawą chociażby Mystery czy Huis. Miło było jednak dotrzeć do źródeł, bo po odsłuchu A Farewell to Kings (fora internetowe polecały by od tego krążku zacząć przygodę z zespołem) widzę, jaki wpływ trio z Toronto wywarło na tamtejszą scenę rockową. Szczególnie w pamięć zapadło mi przejmujące Closer to the Heart, które znajdziecie na playliście, jednak wiele osób jest na stanowisku, że prog-rockowe albumy powinny być słuchane w całości, nie pojedynczo, zachęcam więc do zapoznania się również z pozostałymi pięcioma kawałkami.
Nieco bardziej na południe, w kraju zwanym ostatnio złośliwie "Południową Kanadą" tworzy prawdziwa prog-rockowa supergrupa. W składzie Pattern-Seeking Animals znajdziemy artystów związanych z m.in. Spock's Beard, Transatlantic czy Santaną. Friend of All Creatures to kolejna płyta kwartetu pełna instrumentalnego kunsztu, pełnych emocji linii wokalnych i tego poetyckiego klimatu, który uwodzi mnie od dobrych kilku lat. Jako przykład niech posłuży nostalgiczne In My Dying Days.
Z Nowej Zelandii pochodzi natomiast prog-metalowy Shepherds of Cassini, którego znakiem rozpoznawczym są elektryczne skrzypce, pełniące rolę instrumentu prowadzącego. Nadaje to kompozycjom bardzo oryginalnego brzmienia i super łączy się z psychodeliczno-post-metalowymi wpływami. Wokalnie mamy tu miks czystego śpiewu z growlingiem ale dozowanym odpowiednio. Kompozycje są przemyślane, nie dłużą się mimo swojego rozbudowania a przede wszystkim pozwalają nam przeżywać muzykę niczym niezwykłą, pełną wrażeń podróż.
Słodko-gorzki posmak ma dla mnie obcowanie w tym tygodniu z muzyką norweskiego In Vain. Jeżeli chodzi o ekstremalne odmiany progresywnego metalu jest to na pewno moja ulubiona kapela i wysoko oceniam większość jej płyt. Niemniej jednak, by ponownie sięgnąć po wydane rok temu Solemn natchnęła mnie tragiczna wieść o śmierci wokalisty Sidre Nedlanda. Muzyk od kilku lat zmagał się z nowotworem, wygrał pierwszą batalię a swoje przeżycia z tym związane zamknął w niezwykle sugestywnym utworze Season of Unrest, pełnym nomen omen niepokoju, z jakim musi się mierzyć walcząca z rakiem osoba. Niestety drugiej bitwy, z nawrotem choroby, nie dane mu było wygrać. Pozostała nam pamięć o nim a przede wszystkim muzyka, w którą wkładał całe swoje serce. Dlatego moi drodzy, włączcie sobie Season of Unrest i poczujcie ten lęk i tę nietrwałość, wręcz można rzec tymczasowość naszego pobytu na Ziemi...
Cieszę się natomiast, że w końcu więcej czasu udało mi sie przeznaczyć na wsłuchanie się w dotychczas wydane utwory pochodzącego z Grodziska Mazowieckiego zespołu Spherical. Panowie powoli przygotowują pierwszą płytę długogrającą ale wydana pod koniec zeszłego roku EP-ka Pierwszy rzut oka... już pokazuje drzemiący w nich potencjał. Poetyckie teksty, klimatyczne i melodyjne kompozycje z intensywną pracą gitary i sekcji rytmicznej - to wszystko składa się na muzykę, która raz usłyszana wchodzi głęboko pod skórę i rezonuje jeszcze przez długi, długi czas. Gorąco polecam i czekam na więcej!
Polską muzykę reprezentują dziś też gdańskie Loveworms, którzy sami o sobie mówią, że grają miks post-punku z crank wavem. Przyznam się, że musiałem wygooglować tę drugą nazwę, nie jest bowiem ekspertem w kwestii "fal". Dowiedziałem się, że to nurt post-punku powstały w po-brexitowskiej Wielkiej Brytanii. Jak to się ma do muzyki Loveworms? Ich debiutancka płyta oparta jest na przesterowanych gitarach, miejscami mechanicznym rytmie i typowo-punkowej złości i ironii słyszalnych w głosie Kat. W ogóle czasami mam wrażenie, że wokalistka zamiast śpiewać wprost "pyskuje" i to naprawdę zgrabnie zgrywa się z całym klimatem albumu, dając nam nieco ponad 20 minut dopracowanej i, mimo wszystko, zróżnicowanej muzyki. Z tych dwudziestu minut około dziesięć jest zresztą zawarte w dzisiejszej playliście i mam nadzieję, że Wam się spodoba!
Co jeszcze trafiło do podsumowania? Kilka słów warto powiedzieć o eponimicznym albumie amerykańskiego duetu Year of the Cobra. Pragnę przypomnieć, że projekt składa się tylko z małżeństwa - wokalistki/basistki Amy i perkusisty Johanesa Barrysmith'ów. Nakłada to dużą presję na wokalistkę, by na swych strunach głosowych dźwigała całą melodykę utworów ale uwierzcie, radzi sobie z tym świetnie. W ogóle ten krążek jest chyba najbardziej melodyjnym w ich dyskografii, nie tracąc jednak nic ze swojego psychodeliczno-doom metalowego rdzenia. Sleep, The Darkness czy 7 Years - wszystkie mają w sobie jakaś mroczną magię i tyle emocji, że człowiek pozostaje pod ich wplywem jeszcze dlugo po wybrzmieniu ostatniego dźwięku. To chyba najlepsza możliwa rekomendacja.
W ponurych, gotyckich klimatach mamy za to Lacunę Coil. I tu nic się nie zmienia. Sleepless Empire puszczam często a zwłaszcza mój ulubiony utwór Hosting the Shadows, o którym chyba już napisałem wszystko, co się dało.
Zmieniając natomiast klimat, czekam z niecierpliwością na nowy krążek projektu W.E.T., jednego z czołowych przedstawicieli włoskie wytwórni Frontiers Records. Umilając sobie ten czas wracam chętnie do poprzednich płyt, stąd też na playliście obecność takich numerów jak Big Boys Don't Cry z Retransmission czy Kings on Thunder Road z Earthrage. Nie zabrałko również zapowiadającego Apex (bo tak będzie brzmieć tytuło nowego albumu) singla Belever. Polecam każdemu miłośnikowi melodyjnego, hard rockowego grania.
Zacząłem to podsumowanie od niemieckiego power metalu, skończę zaś niemieckim, "teutońskim" thrash metalem. Z wielkiej trójki niemieckiego thrashu Destruction znam najmniej, głównie ostatnie płyty oraz klasyczny już The Antichrist, raz na jakiś czas mam jednak ochotę na głośne, gitarowe łojenie od Schmiera i spółki. Dobrą okazją do tego była premiera szesnastego w ich dyskografii Birth of Malice. Cóż mogę powiedzieć. Po tylu latach na scenie ciężko o coś odkrywczego ale czy ktoś tego właśnie oczekuje po muzyce Destruction? Ja szukałem tu odstresowującego łojenia po garach, gitar tnących jak piła mechaniczna i agresywnych a zarazem w pewien sposób melodyjnych linii wokalnych. Czy to znalazłem? W numerze Cyber Warfare na pewno. A w pozostałych? Dam Wam znać za tydzień ;)
I w ten oto sposób, od powera przez prog, doom czy aor do thrash metalu, udało się przejść przez całe podsumowanie. Jeśli doczytaliście do końca, dziękuję za poświęconą uwagę a jako prezent ode mnie łapcie tradycyjnie playlistę z 30-oma najchętniej słuchanymi przeze mnie utworami. Czekam też na Wasze podsumowania. Pozdrawiam i miłego dnia. Link poniżej ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz