Cóż, moi drodzy. Bez zbędnych wstępów powiem, że nadszedł wreszcie tydzień, na który od dawna czekałem. Nadszedł i pozamiatał a po obcowaniu z niektórymi premierami do dziś zbieram zęby z podłogi. Lecimy więc z tym koksem.
Polski folk metal to gatunek z którym mam długą historię, pełną okresów fascynacji jak i cichych dni (a nawet lat). Na szczęście od początku trzeciej dekady obecnego stulecia widać, że nurt ten ma się dobrze i stale rozszerza zakres swojego repertuaru. W 2022 roku płyta Ludzie, Duchy, Bogi zadebiutował skarżyski Czarny Bez, z miejsca robiąc furorę miksem słowiańskosci z elektroniczno/industrialnym metalem. Od razu było też wiadomo, że przy produkcji drugiej płyty poprzeczka będzie zawieszona bardzo wysoko a słuchaczy nie zainteresuje "drugi raz to samo". Jak więc na tle debiutu wypada wydane w czwartek W Blasku Księżyca? Jak najbardziej na plus. Oczywiście trzon i dusza muzyki została zachowana ale pojawiło się więcej urozmaiceń, w tym m.in. akustyczne pasaże, odważniejsze sięganie po gotyckie czy space rockowe wątki a nawet odważna zabawa z groteską (a raczej makabreską). Również teksty utworów są bardziej różnorodne, poza ludową i pogańską tematyką mamy trochę historii, w tym tej najdawniejszej jak w jednej z najlepszych na krążku Bitwie nad Tollense czy przepuszczonego oczywiście pzrez słowiański filtr postapo w Słońca bogach. Nie można też zapomnieć, że całość zagrana jest na wysokim poziomie, z dbałością o szczegóły i przede wszystkim niezwykłą przebojowością co widać już było w singlowej Południcy a po premierze chyba jeszcze mocniej wybrzmiewa w bardzo piosenkowej (ale to żadna wada) Nawce. Czarny bzie, ja dziękuję za ten krążek ale obawiam się, że inni artyści mogą mieć Wam za złe, że pochłonięty blaskiem księżyca rzadziej będę zerkał w stronę ich muzyki.
A tej, i to absolutnie pierwszoligowej jest więcej. Folk metalowcy lubią śpiewać o wiedźmach a amerykański Frayle prawdziwą wiedźmę ma za mikrofonem. Jak inaczej bowiem określić eteryczny, mistyczny wręcz głos Gwyn Strang, urzekający, rozdzierający duszę i hipnotyzujący szept? Śledzę losy tego zespołu od czasu debiutanckiego 1692 i zapowiadany od kilku miesięcy Heretics & Lullabies był jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier drugiej połowy roku. I jak najbardziej to czekanie zostało wynagrodzone. Dostajemy bowiem płytę piękną, rozmarzoną ale i z intensywnie metalowymi momentami (których trochę mi brakowało na eterycznej, doomgaze'owej Skin & Sorrow). W kilku utworach pojawiają się partie growlingu, wzbogacając przekaz i ładunek emocjonalny jaki ta muzyka ze sobą niesie. Słychać też, że konstruując utwory, muzycy nie ograniczali niczym swojej kreatywności co najlepiej wybrzmiewa w wypuszczonym kilka dni przed premierą płyty singlu Boo. A czemu? Posłuchajcie to zrozumiecie. Prócz niego, na playlistę wrzucam Wam jeszcze dwa kawałki, znany już od lipca Walking Wounded i coraz mocniej władający moją jaźnią Souvenirs of Your Betrayal. Mam nadzieję, że i Wy zanurzycie się w to muzyczne misterium bez reszty.
Wśród grona świetnych premier, o których pisałem na wstępie mamy też jeden debiut. Sunbreather to kapela identyfikująca się jako bloom metalowa. A z czym to się je? Podając za oficjalnym kontem zespolu - mieszanka psychodelii, stonera, grunge'u i doomu. Muszę przyznać, że każdą z tych czterech składowych da się usłyszeć w zawartych na eponimicznej płycie kompozycjach, choć przeważa jednak trzon stoner/doomowy w stylu pokrewnym chociażby ich krajanom z Elephant Tree. Jeśli więc szalejecie za twórczością londyńskiego kwartetu, dźwięki serwowane przez trio z Leeds również znajdą drogę do Waszej duszy.
Niektórzy twierdzą, że stoner/doom ma w sobie więcej z kultu niż z tradycyjnej muzyki. Ja zgodzić się z tym mogę tylko w przypadku jednego kultu, Żabiego Lorda. Kto raz zetknie się z muzyką Froglorda a każdą środę zaczyna od hasła "it's wednesday dudes" ten wie, że nawet po dłuższej abstynencji, głód tych mistycznych dźwięków jest tak duży, że wraca się do nałogu. A najbardziej chyba mistyczną płytą brytyjskich kultystów jest nomen omen The Mystic Toad, pełna psychodelicznych inkantacji, stoner/sludge'owego brudu i transowych melodii. I ona właśnie przez ostatnie siedem dni dość często mi towarzyszyła.
Mamy październik, więc jest to idealny miesiąc do kontemplacji innej legendy gatunku (tak, jak dla mnie Froglord za życia stał się już legendarny). Pewnie domyślacie się, że chodzi o zespół mający na koncie płytę October Rust. Owszem, sięgnąłem ponownie (przerwa była dość długa) po twórczość nieodżałowanego Petera Steele'a i zespołu Type O Negative, brodząc w ponurych dźwiękach niczym w zielonej mgle, w tym charakterystycznym odcieniu zieleni jaki emanował zawsze z okładek ich płyt. I choć wspomnianą wyżej październikową rdzę wielbię najmocniej, aktualnie częściej sięgam po ich ostatni album, Dead Again i utwór [sic!] September Sun.
Ogólnie minione tygodnie to czas częstej zadoomy. Nowości od Paradise Lost, Novembers Doom i The Answer Lies in the Black Void to albumy od solidne po wyśmienite i czuję, że będą u mnie jeszcze często grane. Kto jeszcze ich nie słuchał, polecam nadrobić zaległości. Taka "smutna" z definicji muzyka potrafi pomóc (ale specjalisty niestety nie zastąpi) wyregulować własne emocje czy zredukować napięcie psychiczne.
Zgodnie z zapowiedzią z zeszłego tygodnia, zacząłem po kolei odsłuchiwać dyskografię XIII. Stoleti. W tym tygodniu przyszedł czas na jedną z moich ulubionych płyt. Wydana w 1994 roku Gotika bywa czasem krytykowana za nierówność i bardziej popowe brzmienie, choć osobiscie uważam, że to tu poraz pierwszy gotycka dusza zespołu objawiła się światu w pełni a taka Markyza z obrazu, może i jest trochę pop-rockowa ale ten teskt, klimat i saksofon tworzą niezwykły efekt. Świetny jest też zaśpiewany w formie dialogu Mistr a marketka z kapitalną pracą basu czy przejmująca, chyba najlepsza w dorobku zespołu, zagrana na pianinie ballada Ten stary dum se rozpada. Liczę, że choć jeden z nich usłyszę na sobotnim koncercie.
Wyjdźmy może jednak w końcu na bardziej słoneczny brzeg muzyki metalowej. Power metal ogólnie jest postrzegany jako pozytywna muzyka i wielu artystów przekazuje za jej pośrednictwem dużo dobrych emocji, nadziei i wiary w zwycięstwo dobra nad złem. Jedny z nich jest Terra Atlantica, która jak już zapewne wiecie dodatkowo wplotła do tego karaibskie motywy. Dzięki temu otrzymaliśmy utwór Carribean Shores, który cytując klasyka "wziął mnie z zaskoczenia" i teraz leci z głośników po kilka razy dziennie.
W powera można jednak też bardziej agresywnie i z większą złością. Dobrym przykładem jest działający na scenie od lat 80-ych zespół Rage. A New World Rising to wg rachuby kapeli ich 27 album a muzyka jaką na nim znajdziemy to właśnie szybki, techniczny i agresywny heavy/speed/power metal. Na uwagę zasługuje różnorodność wokalna, Peavy Wagner przechodzi bowiem płynnie od wysokich rejestrów przez thrashową chrypę i szorstkość po niemal death metalowe growle a wszystko to zgrabnie zgrywa się z warstwą instrumnetalną.
Taki agresywny power tworzy też brazylijska Hibria. Jak już pisałem w osobnym poście, znam dobrze ich kilka krążków ale ostatnio Mar Boro zasugerował mi odsłuch pochodzącej z 2013 roku Silent Revenge. Mniej więcej w tym okresie straciłem zainteresowanie kapelą a po części też i szersze zamiłowanie do muzyki, skupiając się tylko na kilku, kilkunastu najbardziej lubianych wykonawcach. Postanowiłem więc rzetelnie odrobić pracę domową i muszę pochwalić panów zza Oceanu, bo słucha się tego dobrze, album nagrany jest z werwą choć może trochę mniejszy nacisk położono na melodie. Fajny jest utwór tytułowy, przyjemnie się słucha też ballady Shall I Keep on Burning więc myślę, że fani takiego szorstkiego powera znajdą tu coś dla siebie.
Od dwóch tygodni zasłuchuję się też w drugi krążek portugalskiego Dolmen Gate, pełen epickiego heavy metalu. Jest to muzyka, która śmiało mogłaby służyć za podkład muzyczny do opowieści o kolejnych przygodach Conana barbarzyńcy, nieśmiertelnego Kane'a czy innych bohaterów pulpowych opowiadań. Jest w tej muzyce coś, co do takiego bezrefleksyjnego miłośnika fantastyki jak ja trafia od razu i naprawdę uprzyjemnia dzień.
Przenieśmy się jeszcze na chwilę w lata 90-e, zwłaszcza w Ameryce trudne dla fanów klasycznych odmian metalu. To jednak czas, gdy powtórnie narodziła się Pantera, tym razem jako reformator thrashu i apostoł nowego gatunku znanego dziś jako groove metal. Jak już pisałem tydzień temu, wzięło mnie na nią po wielu wielu latach przerwy a tym razem, prócz Cowboys From Hell sięgnąłem po inny z ich ikonicznych albumów, dwa lata młodszy Vulgar Display of Power. W tym samym okresie (mowa o całej dekadzie) trzy albumy z autorskim materiałem wydała Metallica i tu napiszę może coś, co wielu uzna za herezję ale z nich moim ulubionym jest nie czarny album ale trochę lekceważone jako leftover z sesji nagraniowej niezby udanej poprzedniczki, Reload. Jest tu i trochę starego ognia w otwierającym krążek Fuel, trudnych emocji w przejmującym The Unforgiven II (wg mnie najlepszej z całej trójki tak zatytułowanych utworów) a nawet typowe dla późniejszej Mety, marszowe kompozycje mają sens i jakiś konkretny kierunek. Nie jest to oczywiście poziom klasycznych albumów ale uważam, że niesłusznie wrzuca się Reload do jednego worka z dużo słabszym Load.
Na koniec jeszcze pragnę polecić Wam utwór The Hanging Tree brytyjskiego zespołu Arena. Jest to ponad 7 minut misternie utkanych dźwięków, emocji i świetnie operującego głosem i jego ekspresją wokalu. Utwór pochodzi z 1998 roku a lata 90-e w świecie rocka neo-progresywnego akurat były bardzo, bardzo udane.
Wymienione wyżej krążki i pojedyncze utwory były dla mnie źródłem wielu niezapomnianych wrażeń i silnych emocji, tak że nawet teraz, gdy choć ułamek tych uczuć ubierałem w słowa czuję, jakbym je nadal przeżywał. I mam nadzieję, że podobnie będziecie się czuć, słuchając dołączonej do artykułu playlisty. Czekam też na Wasze podsumowanie, zdradźcie proszę, jaka muzyka skradła Wam serca i dusze w ostatnim tygoniu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz