Przed nami kolejne podsumowanie miesiąca. Z wiadomych przyczyn w dużej mierze poświęcone Ozzy'emu i Black Sabbath. Nie braknie w nim jednak innych muzycznych legend, będą tez i "młodzi wilcy". Cyk, uwaga, zaczynamy.
5 lipca miał miejsce pożegnalny koncert Black Sabbath i Ozzy'ego Osbourne'a. Planowałem z tej okazji mocno odświeżyć sobie ich dyskografię. Z różnych przyczyn odłożyłem to jednak w czasie, myśląc, że przecież nieraz jeszcze będzie okazja. 22 lipca "ta okazja" nadarzyła się w najgorszy możliwy sposób. Książe Ciemności odszedł a ja zostałem z jego muzyką, i tym razem już dałem się jej wciągnąć na całego. Wróciłem do mojej ulubionej płyty Sabbathów - Paranoid, którą otwiera prze-epicki War Pigs ale i, co doceniłem dopiero teraz - Electric Funeral - prawdziwy archetyp gruzowo-fuzzowgo grania. Z drugiej strony, zamiast iść płyta po płycie przez solową twórczość Ozzy'ego sięgnąłem po składankę Memoirs of a Madmen, pełną samych hitów. Bark at the Moon, Perry Mason czy jakże przejmująca ballada Mama I'm Coming Home cały czas krążą mi po głowie.
Rok starszy od Ozzy'ego jest inny legendarny muzyk. Alice Cooper właśnie powraca z nową płytą i to wydaną jako zespół a nie artysta solowy. Warto przypomnieć bowiem, że Alice Cooper było pierwotnie nazwą zespołu, którą pan Vincent Damon Furnier przyjął legalnie jako swoje imię w 1975 roku. 52 lata od ostatniej płyty, Muscle of Love, kapela powraca z krążkiem zatytułowanym znamiennie The Revenge of Alice Cooper. Powraca i nie bierze jeńców, grając energetyczny, lekko podbarwiony bluesem hard-rock. W każdej nucie czuć tu przyjemność z grania muzyki, jaką panowie pokochali te dziesiąt lat temu i nadal mają w swych żyłach. Nagrany w szybkim tempie Wild Ones, restrospektywny Crap That Gets in the Way of Your Dreams czy absolutnie uzależniający What Happened to You to tylko kilka przykładów świetnych utworów, z których składa się ten krążek. Od premiery minęło dopiero trzy dni a ja słucham tej płyty po kilka razy dziennie.
Takie melodyjne gitarowe granie w stylu lat 70-ych czy 80-ych może nie było zbyt popularne wśród rodzimych zespołów, gdzie rock zawsze był bardziej zaangażowany politycznie i społecznie. Moda na ejtisowy hair-metal, który przeżywa ostatnio prawdziwy renesans głównie w Skandynawii zawitała w końcu nad Wisłę. Jednym ze sztandarowych zespołów tej fali jest June 66, który szerszej publiczności dał się poznać dzięki występowi (byłej już) basistki, Sofii Menescal w programie TopModel, gdzie doszła aż do finału. Kapela pokazuje jednak na wydanym w czwartek debiutanckim albumie, że muzycznie również zasługuję na szersza uwagę. Żywiołowe, przebojowe i gitarowe granie w amerykańskim stylu da się lubić a melodia z refrenu Angel of a Danger to prawdziwy earworm. Słucham tego krążku między utworami Ozzy'ego i Alice'a nie czując wcale by jakiejś wielkiej różnicy klas. Bądźcie pewni, że w kolejnym tygodniu na playliście wyląduje więcej kawałków od June 66.
Do klasyki heavy metalu odwołuje się też podpatrzony u Epoka Żelaza włoski Temptress. Catch the Endless Dawn to debiutancki album kapeli, która do solidnego, tradycyjnego rdzenia dodaje trochę melancholijnej, mglistej atmosfery. Dobrze to słychać w numerze Dream Metal, może nie tak onirycznym jak utwory dream popowe ale na pewno nieco bardziej rozmarzonym niż typowe nwothm.
Wydawać by się mogło, że był to tydzień mocno hard'n'heavy. To jednak tylko pierwsza strona metalu. Tak jak ostatnio, sporo czasu spędzałem przy muzyce progresywnej. Tu przede wszystkim królował brytyjski Threshold, gdzie sięgałem i po ostatnie albumy jak i nurkowałem w bardziej klasyczne dokonania. Jest to kapela, która przez 37 lat istnienia nagrała kilkanaście bardzo dobrych krążków i w każdym wydaniu, czy to Damianem Wilsonem, nieodżałowanym Andrew McDermottem czy aktualnie stojącym za mikrofonem Glynnem Morganem zachowywała swój niepowtarzalny styl, będąc wzorem dla wielu innych prog-metalowych artystów. Dziś na playlistę trafiają cztery utwory zespołu, każdy z innej płyty.
Jakiś czas temu na profilu ProgRock.org.pl pojawił się wpis poświęcony nieznanemu mi wcześniej łódzkiemu zespoło Let See Thin. Zaciekawiony nim jak i opiniami w serwisie Progarchives sprawdziłem najnowszy album kapeli, Machine Called Life. Powiem Wam, że to bardzo udana neo-progowa płyta. Utwory przyjemnie się rozwijają, prowadzone tak przez gitary jak i klawisze a wokal Łukasza Woszczyńskiego, przywodzący na myśl wspomnianego powyżej Damiana Wilsona nadaje im takiego ciepłego, romantycznego wręcz klimatu.
Jedną z legend progresywnego rocka jest szwedzka Kaipa. Pierwsze kroki stawiał tu m.in. znany później z The Flower Kings Roine Stolt. Wespół z Hansem Lundinem przez wiele lat wspólnie odpowiadali za brzmienie kapeli. Tak było w przypadku Notes from the Past, o której pisałem tydzień temu, tak było też na kolejnym albumie Szwedów, zatytułowanym Keyholder. Jest to nieco inna płyta niż poprzedniczka. Elementy folkowe zeszły na drugi plan, ustępując miejsca bardziej mrocznemu, hard-rockowemu klimatowi. Jeśli miałbym jakoś obrazowo przedstawić oba te albumy, to rzekłbym, że Notes form the Past jest jak leśna polana, gdzie można odpoczać i wsłuchać się w dźwięki przyrody a Keyholder brzmi niczym wąskie, zatopione w półmroku uliczki miasta z jakiejś alternatywnej, dystopijnej rzeczywistosci. Co jednak warto zaznaczyć, Keyholder to też kawał ambitnego i emocjonującego grania, tylko podanego w nieco innym sosie. Ja ten krażek polubiłem i polecam Waszej uwadze takie kawałki jak choćby bardziej symfoniczny Lifetime of a Journey czy neo-progowy Sonic Pearls.
Bardzo przyjemny album wydali też weterani rocka z amerykańskiego Styx. Circling from Above to kolejny już concept album, analizujący wzajemne związki między nauka a technologią. Jest to krążek, przez który po prostu sie płynie, a w zasadzie frunie, gdyż to śledzenie szlaków migracji ptaków przez nadajniki GPS zainspirowało muzyków, do podjęcia takiej tematyki. Mamy tu wszystko to, do czego ta działająca juz 50-y rok grupa nas juz przyzwyczaiła. Romans AOR-u z progiem, urzekające ballady, wokalne polifonie ale też mocniejsze, bardziej gitarowe kawalki. Ale wśród wszystkich 13-u numerów nic nie przebije skocznego, folkowo-szantowego wręcz Blue Eyed Raven.
O Ashes of Ares również pisałem już tydzień temu. Ta amerykańska ekipa, gdzie wokalnie realizuje się znany ze współpracy z Iced Earth Matt Barlow balansuje od lat na pograniczu prog i power metalu. Nie inaczej jest na New Messiahs, najnowszym krążku zespołu. Szybkie, thrashowe tempa przeplatane z wolniejszymi, groove-metalowymi wręcz momentami, mocny ale i przestrzenny głos Barlowa i zmuszające do zastanowienia teksty to zdecydowanie mocne strony albumu. Słuchając New Messiahs przypomniała mi się twórczość Nevermore a to samo powinno wystarczyć Wam za odpowiednią zachęte.
Jeśli chodzi o "czysty" power metal, było go u mnie nieco mniej. Warkings i ich Armageddon nie przestają mnie cieszyć swoimi przebojowymi melodiami i epickim antruażem. Sięgnąłem też po jeden z gorzej ocenianych przez krytyków i fanów album szwedzkiego HammeFall. Po 16 latach od premiery większość z nas kojarzy głównie przebojowe i soczyste, wręcz stadionowe Any Means Necessery. Ja jednak pozwolę sobie napisać, że niczym nie ustępuje mu klasyczna, powerowa galopada pod tytułem Legion. Co prawda kilkudziesięcio-sekundowe, "filmowe" i wypowiadane "szatańskim" głosem intro trochę się dłuży ale potem zaczyna się iście, nota bene, szatański ogień.
Świetny album za to rok temu wydało włoskie Alterium. Of War and Flames to jeden z najlepszych w gatunku debiutów ostatnich lat i nic dziwnego, że ostatecznie wylądował w mojej rocznej topce. Teraz drużyna dowodzona przez utalentowaną Nicolettę Roselini wraca z nowymi utworami, które składaja się na EP-kę pod tytułem Stormwind. Pochodzi z niej m.in. rozpędzone Sui, które udanie łączy chińską mitologię z europejskim power metalem. Brawo!
Na koniec jeszcze trochę doom metalu, co by nie było zbyt kolorowo. Tu kolejna melancholijna melorecytacja w katalogu duńskiego Saturnus - Call of the Raven Moon z albumu Saturn in Ascension - chyba mój ulubiony utwór tego zespołu.
Następnie klasyka późniejszego Paradise Lost i album, od którego zacząłem przygodę z kapelą - Faith Divided Us, Death Unites Us. Ciężkie, gotyckie, melancholijne granie, którego nieco brakuje na ostatnich 2-3 płytach. Zobaczymy co przyniesie zaplanowane na wrzesień Ascension.
Artykuł zamkniemy natomiast jedynym w swoim rodzaju miksem synth-metalu z epic doomem. Chodzi oczywiście o Lord Vigo i ich najnowsze dzieło Walk the Shadows. Gatunkowi purysci wyrywają włosy z głowy a ja już kolejny tydzień nucę sobie utwór tytułowy na zmianę z We Shall Not. I jest dobrze.
To już wszystko na dziś. Playlistę znajdziecie tam gdzie zawsze, a ja, jak zawsze, proszę o Wasze refleksje, podsumowania a przede wszystkimi o polecenia. Dobre muzyki nigdy dość!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz