Witam wszystkich i zapraszam na muzyczne podsumowanie tygodnia. Dziś będzie sporo nowości, zarówno z ostatniego jak i poprzedniego tygodnia. Tak się szczęśliwie wszystko ułożyło, że miałem w końcu trochę więcej czasu by więcej czasu poświęcić wielu naprawdę ciekawym premierom, choć i starszej muzyki też tu nie zabraknie.
Zacznijmy od power metalu, który ostatnio powrócił u mnie do łask. Najważniejszą premierą tego weekendu był debiut projektu Aedan Sky, za który odpowiadają muzycy znani z francuskich kapel Galderia i Kingcrown. O obu z nich mogliście już poczytać na łamach Kroniki, o singlu promującym album The Universal Realm również. Jak brzmi cały album? Cóż, zarąbiście. Podniosły, symfoniczny power metal jaki tygrysy lubią najbardziej. Czuję, że może to być jeden z najlepszych powerowych debiutów tego roku. Nim jednak oficjalnie to napiszę poczekajmy trochę i zobaczmy, czy ten zapał nie wypali się powoli w ciągu kolejnych tygodni. Na razie jednak jestem mocno podekscytowany.
Jeszcze kilka tygodni temu pisałem, że nowe płyty zasłużonych dla gatunku zespołów nie powalają na kolana. Dziś jednak muszę napisać krótkie sprostowanie. Dałem bowiem drugą szansę nowemu krążkowi Primal Fear i zaczynam powoli doceniać muzykę zawartą na Domination. Na plus dużo powerowych galopad, w tym singlowa Far Away, która teraz podoba mi się dużo bardziej niż zaraz po premierze, ciekwie brzmi też bardziej agresywny Destroyer. Ogólnie, ekipa Scheepersa i Sinnera nie wymyśla tu niczego nowego ale dla lubiących taki mocno inspirowany Judasami power metal będzie to kolejna solidna propozycja.
Miłym zaskoczeniem była dla mnie za to premiera albumu Trinity, brazylijskiej Tierramystica. Słuchałem tego bandu namiętnie jakieś 10-11 lat temu i w pewnym momencie straciłem nadzieję na coś nowego. Od kilku lat w streamingach zaczęły pojawiać się pojedyncze single i nagle bum, wpada nam pełnoprawna płyta. I naprawdę wpada z hukiem i ponownie budzi się we mnie miłość do tego bogato inkrustowanego indiańskim folkiem power metalu. Cieszy również fakt, że po pięciu latach przerwy, w szeregi grupy powrócił oryginalny wokalista, którego głos jest jednym z mocnych punktów krążka. Świetnie sprawdza się zarówno w typowo powerowym Eldritch War jak i balladowym Bedtime Stories. Oba te kawałki znajdziecie na dzisiejszej playliście.
Z Brazylii pochodzi wiele ciekawych power metalowych kapel. A czy znacie jakąś z Estonii? Tak się składa, że ja znam. Mowa o działającym w Tallinie, stolicy kraju, Villain in Me. W poprzedni piątek opublikowali swoją nową EP-kę pt. Dread the Night, która bardzo mi się spodobała. Nie jest to taki cukierkowy flower power jak w zbliżonej kulturowo Finlandii, czuć tu więcej mroku choć utwory są mimo wszystko melodyjne i łatwo wpadające w ucho. Czuję, że ten minialbum będzie się u mnie kręcił dość często i stanie się punktem wyjścia do zapoznania z wydanymi w ostatnich kilku latach longplayami.
Obiecałem też troche starszych płyt. W kategorii power metal jest to Doom of Destiny niemieckiego Axxis, absolutnie moja ulubiona pozycja w bogatej dyskografii tej kapeli. Symfoniczny patos, przebojowe melodie, dynamika i energia przebijające z każdej piosenki i, chyba jedyny raz w historii Axxis, tak duży udział gościnnego, damskiego wokalu (w tej roli Kerstin Bischof vel Lakonia) - to połączenie dosłownie powala na kolana. To właśnie z Doom of Destiny pochodzą (poza Little Look Back z "dwójki") najczęściej przeze mnie słuchane utwory zespołu. Dziś dzielę się z Wami dwoma z nich - przebojowym Revolutions i epicką Astorią.
Nie wiem czy Wy, mówię do miłośników power metalu, ale ja na pewno czekam na nowy album norweskiego duetu Keldian. Choć może ostatnie ich wydawnictwo, The Bloodwater Rebellion to w 90% hard rock a nie power to panowie Andresen i Aardalen są zdolni do pisania niesamowicie wciągającej muzyki. Niestety, aktualnie możemy jedynie zadowolić się płytą Liberate Ignis nagraną pod szyldem Madam Curie przez pierwszego z tych panów. Muzycznie i klimatycznie blisko jej do ostatniego krążka Keldian i jest to jak najbardziej na plus. Utwory są ciekawe, mądre i chce się do nich wracać. Moje ulubione na ten moment to October Trails i Each Dawn I Die i to właśnie z nimi możecie zapoznać się na playliście.
Jak widać ten tydzień był nie tylko mocno powerowy ale też sporo hard rocka przewinęło się przez moje głośniki. Wspomnieć należy na pewno o FM, jednym z weteranów dojrzałej (z ang. adult oriented rock - AOR) odmiany melodyjnego hard rocka. Panowie w ostatnich latach są bardzo płodni jeśli chodzi o nowe nagrania a Brotherhood to już ich trzeci krążek w ciągu ostatnich czterech lat. Póki co nie wpływa to na jakość kompozycji. Zespół wierny jest swojemu stylowi, grając przyjemne dla ucha, raz bardziej bluesowe, czasem mocniej rockowe kawałki o miłości, wolności i codziennych sprawach każdego rockmana. Ja to kupuję i polecam jako odskocznię od ostrzejszej muzyki.
Jeśli AOR to muzyka dla dojrzałego słuchacza (nie mylić z boomerem :p ) to z młodzieńczym hedonizmem na pewno łączy się hair metal. Mam do tego stylu niesamowitą sympatię, choć lata jego największego wzlotu i jeszcze boleśniejszego upadku mogłem śledzić co najwyżej z kołyski. Zawsze też powtarzam, że by wyrobić sobie obiektywne zdanie na ten temat warto sięgnąć głębiej niż tylko po Poison, Motley Crue czy Bon Joviego. Wśród mniej znanych kapel trafia się wiele perełek i ich odkrywanie traktuję jak prawdziwą pasję. W tym tygodniu wpadłem na trop Cats in Boots, japońsko-amerykańskiej kapeli, która pozostawiła po sobie w zasadzie jeden pełnoprawny album studyjny, aktualnie katowany przeze mnie Kicked and Klawed. Ale to jest przebojowe, dynamiczne granie. Mógłbym do tego skakać i machać głową godzinami, nie zastanawiając się nad metrum, złożonością solówek czy zaskakującymi zmianami tempa. I taka muzyka też jest czasem potrzebna.
To że uwielbiam hair metal nie znaczy wcale że zaraz po takim Cats in Boots z głośników nie poleci coś zgoła odmiennego. Muzyka progresywna w tym roku nie przestaje mnie zaskakiwać. Bardzo dobre wrażenie nadal robi na mnie drugi album polskiego Pinn Dropp. O For the Love of Drama pisałem już tydzień temu a i tak nie wiem, czy po kolejnej serii odsłuchów znam go już na wskroś. To muzyka do stopniowego odkrywania, wyłapywania różnych inspiracji i zaskakiwania się oryginalnymi patentami. A jednych i drugich jest tu dużo. Gdzieś słyszę subtelność Sylvan, gdzieś ciężki riff a la Black Sabbath ale najważniejsze, że cały czas czuć, że jest to po prostu Pinn Dropp. Trudno chyba o lepsze rekomendacje.
W dyskografii Kaipy pora na album numer 14. Urskog to zaraz po starszym o 8 lat Sattygu mój ulubiony krążek tej legendy szwedzkiego prog-rocka. Czarująca jest tu już sama okładka - promienie słońca przebijające się przez gęsty sosnowy gaj świetnie wprowadzają w klimat płyty. Same dźwięki też są magiczne, wzbogacone o skrzypce, filety lub inne mało rockowe instrumenty. Długość utworów jest również zróżnicowana, waha się od kilku minut w moim ulubionym In the Wastelands of My Mind przez nieco ponad dziesięć w pachnącym żywicą In The World of Pines po długi, skłaniający do zadumy The Bitter Setting Sun. Wszystkie trzy utwory (czyli w sumie połowa tracklisty) znajdziecie na dzisiejszej playliście, co czyni Kaipę jedną z najlepiej reprezentowanych na niej grup ale czy da się jakoś ograniczyć tę magię którą aż pachnie Urskog?
Teraz, po wspomnianej wyżej Estonii, czas na kolejny mało metalowy kraj. A w zasadzie terytorium zależne. Ponownie więc zapytam, czy ktoś słyszał jakiś zespół z Gibraltaru? Jeśli nie, zapraszam do zapoznania się z muzyką wecandividebyzero, którzy w końcu po serii singli zaprezentowali swój self-tittled debiut płytowy. Ich muzykę najłatwiej określić mianem ekstremalnego prog-metalu. Dużo to growlingu, blastów ale są też spokojniejsze, bardziej refleksyjne momenty. Mnie najbardziej do gustu przypadł bodaj najbardziej eklektyczny na płycie Crossfire ale czuję, że każdy typ czytelnika Muzycznej Kroniki znajdzie tu coś dla siebie.
Udało mi się w końcu też więcej czasu poświęcić dla nowej płyty Green Carnation. A Dark Poem Part I: The Shores of Melancholia to pierwsze wydawnictwo norweskiej grupy po 5 latach. Czy warto było tyle czekać na nowe dokonania Tchorta i spółki? Myślę, że tak, bo dostajemy dojrzałą, pełną emocji i nastrojową muzykę, która prócz progresywnych elementów ma gdzieś tam ukryty pewien doomowy pierwiastek, choć jak wiemy, kapela dawno już odeszła od swoich death/doomowych korzeni.
A jeśli już o doom metalu, tu nadal nurzam się w zaczarowanych dźwiękach fairy doom metalowych pań z Faetooth. Labyrinthine to drugi longplay ekipy z Los Angeles i potwierdzenie, że na tle coraz bogatszej i zróżnicowanej doomowej sceny można zaproponować coś wyjątkowego.
Wyjątkowo brzmi też nasz rodzimy Optical Sun na płycie Diabeł. Jest to jedyne w swoim rodzaju połączenie kina, poezji i sludge/doomu. Mamy tu wstawki z kultowego horroru Andrzeja Żuławskiego, cytaty z wierszy poetów wyklętych i dużo tłustego, ponurego grania. Polecam ten album wszystkim, dla których w odbieraniu sztuki najważniejsza jest synestezja.
Ci którzy lubią doom metal i psychodelię, przeważnie nie pogardą też occult rockiem. Mistrzami tego ostatniego gatunku można nazwać na pewno zespół year of the goat. Ich najnowsza płyta Trivia Goddes tylko potwierdza ich wysoką formę i umiejętność tworzenia równocześnie skocznych i melodyjnych a także niesamowicie klimatycznych i mrocznych piosenek. Jedną z nich jest The Queen of Zemargad, której słucham po kilka razy dziennie.
Regularnie od kilku miesięcy moich podsumowaniach pojawia się kącik thrash metalowy. Znajdziecie w nim Exodus i płytę Tempo of the Damned. Polecił mi ją jeden z czytelników i muszę przyznać że jest to kawał porządnego thrashu. Moja ulubioną kapelą w tym podgatunku metalu jest nowojorski Overkill i przez głos wokalisty czuć tu dużo podobieństw do ekipy Bobby'ego Blitza. Nie chcę umniejszać jednak talentów członków Exodusa, bo i instrumentalnie i wokalnie stają tu na najwyższym poziomie.
Regularnie też na playlisty trafia utwór Last Sight of Bliss symfoniczno-metalowego Blackbriar. I dziś również nie ma wyjątku od tej reguły.
Na sam koniec trochę industrialnego folk metalu czyli, jak już pewnie się domyślacie, kolejny singiel czarnego bzu. Jedź ma z początku może nie wpada z ucho tak łatwo jak Południca ale po kilku odsłuchach zaczynam czuć, że jej siła tkwi nieco głębiej, w samym klimacie opowiedzianej historii.
Tym nowoczesno-ludowym akcentem dobijamy do końca podsumowania. Ciekaw jestem jak wam minął ten tydzień i co wam w duszy grało. A jako dźwiękową ilustracje to tego dość długiego tekstu proponuję tradycyjnie playlistę. Link tam gdzie zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz