Są takie koncerty, na które czeka się z utęsknieniem, a gdy zabrzmi ostatni akord w sercu zostaje jakiś taki dziwny żal, że to już koniec. Choć oczywiście nie żałuję, że ostatnie kilka godzin tamtego tygodnia spędziłem w podziemiach krakowskiej Alchemii chłonąc niezwykłą muzykę, jaką zagwarantowali nam grający tego dnia Wąż, Weedcraft i TOŃ. Dziś, gdy w końcu emocje już trochę opadły mogę na spokojnie, choć nie łudźcie się, zupełnie nieobiektywnie, podejść do pisania relacji z tego koncertu.
Zacznę od tego, że ten wieczór pełen był "moich pierwszych razów". Po raz pierwszy byłem na koncercie z serii Pasem po czole przedstawia, choć Alicja organizowała już niejeden ciekawy muzyczny event i jestem pewien, że niejedna perełka rodzimej sceny undergroundowej zawita za jej sprawą do Grodu Kraka. Następnie sam klub - zlokalizowana przy Placu Nowym Alchemia. Odwiedziałem ją dotąd kilka razy, przystanek tu zaliczyłem nawet w trakcie swoistej gry miejskiej na własnym wieczorze kawalerskim. Co innego jednak szybki szot przy barze czy piwko na głównej sali a co innego wizyta w klimatycznych podziemiach, wśród nagich ceglastych ścian, snujących się dymów i ponurej, momentami surrealistycznej muzyce. Ktoś powie, że to miejsce kameralne ale zaprawdę powiadam Wam, nigdzie się tak nie wczujecie w atmosferę koncertu jak w takich warunkach, mając swoich ulubionych muzyków na wyciągnięcie ręki (a nawet bliżej). Myślę, że w tym przypadku otoczenie też odgrywało niebagatelną rolę. Ale to wszystko, nawet najlepiej dopracowane, byłoby niczym bez zespołów, które tego dnia dały z siebie wszystko.
Jako pierwszy na scenie zameldował się nasz lokalny, krakowski Wąż. Panowie grają w pełni instrumentalne połączenie stoner rocka i progresywnego metalu z elementami psychodelii i ambientu. Przyznam się, że przed ogłoszeniem supportów nie miałem styczności z muzyką grupy, choć pod różnymi nazwami, zespół działa już od 2014 roku. Od razu jednak nadrobiłem zaległości i pwoeim Wam, że byłem zaintrygowany. Muzyka Węża jest bardzo ambitna, momentami do bólu intensywna, momentami wchodzi w transowe tempa czy ambientowe wyciszenia. Trochę niepokoiłem się jak to wypadnie na koncercie, gdyż za idealne warunki do kontemplacji utworów tego zespołu to moim zdaniem mrok wieczorny, lampka wina i zamknięte oczy. Z tych trzech warunków Alchemia zapewniła nam ten pierwszy - chłodne, granatowe światła i snujący się podłodze dym budowały atmosferę tajemniczości. Panowie zaprezentowali swoją twórczość z zaangażowaniem ale też w sposób, który pozwolił nam na kontemplację tych dźwięków. Nie można powiedzieć co prawda, by Wąż rozgrzał publiczność, ale to nie był wyjściowo klimat tego wydarzenia. Z postawionego mu zadania uważam Wąż wywiązał się bardzo dobrze, budując prawdziwie psychodeliczny klimat będący idealnym punktem wyjściowym pod kolejne gwiazdy wieczoru. Jeśli chodzi o setlistę, to w całości oparła się ona o najnowszy krążek tria - Monolith (wyd. 31.03), będąc w zasadzie wykonaniem prapremierowym. Był to jak najbardziej trafiony krok, bo choć zdążyłem polubić kilka lat starszą Sage, to jednak jego następca pokazuje grupę jako już w pełni artystycznie dojrzałą ale nadal poszukującą "czegoś więcej". Od poniedziałku ten album często płynie z moich głośników i podsyca pozostałe po niedzieli bardzo przyjemne wspomnienia.
Jak już wspomniałem powyżej, Wąż przygotował świetną atmosferę do wejścia na scenę kolejnych artystów. W międzyczasie na ścianie za sceną pojawił się już właściwy baner, nawiązujący do wydanego na wiosnę splitu Księgi Wieczyste, za który odpowiadają obaj headlinerzy trasy. Jednym z nich byli właśnie najsłynniejszy w świecei stoner/doomu kucharze, specjaliści od kamieniarskiego Żuru - warszawski Weedcraft. Cóż mogę rzec o ich występie. Było tłusto i klimatycznie. Gitary fuzzowały aż miło, organy wewnętrzne wchodziły w rezonans a mózg pękał od intensywności wrażeń. W przeciwieństwie do kontemplacyjnego Węża, tu nacisk był nastawiony jednak na moc i hałas. Fajnie układał się też kontakt z publicznością a rzucony pod koniec żarcik "kto zna słowa niech śpiewa z nami" powalił mnie na łopatki. Bo tak, nasi stonerowi MasterChefowie też słyną głównie z instrumentalnego grania. Pokazują też, że żeby wydać porządny concept album nie trzeba wcale ubierać go w słowa. Mowa oczywiście o płycie Żur, której każdy utwór poświęcony jest jakiemuś składnikowi tej tradycyjnej polskiej potrawy. Setlista zespołu była w dużej mierze oparta właśnie o ten album, tak więc mogliśmy posłuchać m.in. utworów o cebuli, zemniakach, soli etc. Nie brakło też dwóch numerów ze wspomnianych wcześniej Ksiąg Wieczystych i jednego starszego. Tu się muszę od razu przyznać, że w warunkach "studyjnych" Weedcraft jakoś nie mógł mnie porwać ale gdy usłyszałem te kawałki na żywo to błyskawicznie się do nich przekonałem. Cóż, tym bardziej cieszę się, że miałem taką okazję.
Przerwa między Weedcraftem a ostatnią grającą tego dnia TONią nie trwała długo i już po chwili, przy blaski różowo-fioletowych, iście surrealistycznych świateł na scenie zameldowała się ekipa, która przedefiniowała moje gusta muzyczne. Od zawsze lubiłem nieszablonowe, stoner/doomowe grania ale od zeszłego roku, głównie za sprawą wokalistki Moniki Adamskiej-Guzikowskiej, redaktorki audycji W Zimnej Toni coraz bardziej zacząłem otwierać się na cold wave czy (kiedyś nie do pomyślenia) shoegaze. Tym bardziej cieszę się, że było mi dane osobiście poznać artystkę, z którą (metaforycznie) spędziłem niejeden czwartkowy wieczór. Ale to była niedziela a na scenie nie było shoegaze'a tylko prawdziwa pozbawiona stylistycznych barier, metalowa maszyna. Było zarówno lirycznie i zwiewnie jak w otwierającym koncert Wdech/Wydech, był ciężar w idącym jak walen Las, Głaz, Ćma, napierdalanie mantry w Korzeniach a apogeum wszystkiego nastąpiło przy moim od dawna ulubionych ...A dom niewoli zniszcz i spal. Refren skanowaliśmy tak głośno, że pewnie zagłuszyliśmy niejeden sunący Starowiślną tramwaj. Cieszę się, że na bis powtórzono właśnie ten utwór. Cóż, droga TONi - macie już swój pierwszy wielki przebój ;). Setlista oczywiście oparta była o debiut i Księgi Wieczyste, w tym przejmujący, blisko 10-minutowy Wszyscy toniemy, poświęcony walczącej z rakiem przyjaciółce zespołu. Tu znajdziecie link do zbiórki, o której mówił Jakub. Podsumowując, TOŃ po raz kolejny dostarczyła mi wielu niezapomnianych przeżyć i intensywnych wrażeń ale to już w ich przypadku norma. Jeżeli miałbym jednak mieć jakąś krytyczną uwagę (w przypadku poprzednich kapel oczywiście nieadekwatną) to rzekłbym, że nagłośnienie nie było do końca idealne. Gdzieś w tej nawale dźwięków znikał momentami wokal Moniki, zwłaszcza gdy śpiewała w duecie z growlującym Jakubem. A szkoda, bo zdolności wokalne ma naprawdę świetne a tu zostały troszkę stłamszone. Super też prezentowała się na scenie, odgrywając prawdziwy teatr. I to jest piękne w koncertach, że tu sztukę chłoną wszystkie zmysły, nie tylko słuch. A TOŃ to prawidzwe dzieło sztuki.
Tą zlotą myślą zamknę moją, nie wolną od emocjonalnego podejścia i w pełni subiektywną relację z koncertu. Na długo zapamiętam ten świetny koncert i liczę na kolejne. A kto nie był obecny, jest czego żałować, może namiastkę koncertu odtworzyć z przygotowanej przeze mnie playlisty, na którą wrzuciłem setlistę każdego z wykonawców. Link poniżej, miłego odsłuchu!