poniedziałek, 25 sierpnia 2025

18.08-24.08.2025

 



Nie lubię poniedziałków - z tym stwierdzeniem wielu z nas na pewno się zgodzi. Mam jednak nadzieję, że czytelnicy Kroniki nie lubią ich trochę mniej niż reszta świata, gdyż to właśnie w poniedziałek tradycyjnie publikuję muzyczne podsumowanie tygodnia. Liczę, że lektura artykułu i odsłuch tygodniowej playlisty poprawi Wam nastrój w trakcie poweekendowych powrotów do coraz bardziej neistety szarej rzeczywistości.

Zacznijmy od zespołu, który słuchany był najczęściej. Jest nim grające progresywny metal Shadow Gallery, choć wiele utworów (zwłaszcza moich ulubionych) środek ciężkości zdecydowanie przesuwa w stronę muzyki rockowej. Rozbudowane, nastrojowe kompozycje przeplatają się jednak również z soczystymi, metalicznymi brzmieniami. Uwielbiam więc zarówno należące do tej pierwszej grupy Colors jak i utrzymany w szybkim tempie, drapieżny War for Sale. A to tylko dwa z czterech wybranych na playlistę utworów. Pozostałe - Crystalline Dream i New World Order to również solidna dawka bogato zaaranżowanej, wciągającej i pełnej emocji muzyki.

Skoro zacząłem od muzyki progresywnej, trzeba dalej ciągnąć temat. Falter, Endure duńskiego Isbjorg było jedną z najbardziej zaskakujących premier zeszłej jesieni. Odkryte przypadkiem wciągnęło mnie piękną grą pianina, które zdecydowanie wybija się tu na pierwszy plan. Progarchives zalicza duńską ekipę do neo-proga, ja tu jednak czuję i elementy djentu, math-rocka czy post-metalu. Odłóżmy jednak na bok kwestie klasyfikacji, oddajmy natomiast głos muzyce. Dziś mam dla Was trzy utwory z tego krążka i mam nadzieję, że zachwycą Was tak jak mnie i często będziecie do nich wracać.

Album Vittjar, jedenasty w dyskografii szwedzkiej Kaipy ma jedną podstawową wadę. W katalogu sąsiaduje z dwoma świetnymi płytami - In the Wake of Evolution, o której pisałem tydzień temu i moim ulubionym od lat Sattygiem. Nic dziwnego więc, że do tej pory znałem go słabo. Postanowiłem jednak dać mu szansę i powiem Wam, że choć brakuje mu nieco do poziomu obu wspomnianym krążków, to nie jest to dzieło, które można od tak przeskoczyć. Ma w sobie bowiem tę charakterystyczną dla Kaipy magię a kompozycje są dopracowane i można przy nich spędzić naprawdę dużo przyjemnych chwil. Jako zajawkę podrzucam naprawdę uroczy The Universe of Tinyness.

Wróciłem też do najnowszej płyty Styx - Circling from Above a przede wszystkim do mojego ulubionego Blue Eyed Raven. Po raz kolejny tej legendarnej kapeli udało się połączyć ze sobą soft-rockową melodyjność z prog-rockową dbałością o szczegóły. 

W stronę progresywnego grania w 1997 roku zaczęło zerkać znane do tej pory z gotycko-doom metalowych klimatów The Gathering. Nighttime Birds to ich czwarta płyta a druga po Mandylionie, z którą postanowiłem się zmierzyć. Powiem Wam, że siadł mi ten album nawet mocniej niż legendarny poprzednik. Powolne, majestatyczne tempa, przytłaczająca, ciężka atmosfera i ten niezwykły wokal Anneke van Giersbergen urozmaicone progresywnymi elementami to doskonały przepis na niezwykle uzależniającą muzykę. The May Song, utwór tytułowy, On Most Surfaces, New Moon Different Day - każdy z nich to małe dzieło sztuki a to tylko 4 z 9 numerów na trackliście. Ktoś może powiedzieć, że ten mój zachwyt to typowe dla neofity zachowanie, cóż, życzę każdemu choć jednego takiego "zachwytu".

Ci, którzy już przywyczaili się do prog/powerowych podsumować liczą pewnie na silną reprezentację tego drugiego gatunku. Cóż, trochę tego jest. W dalszym ciągu bardzo dobrze słucha mi się greckiego Crimson Fire. Another Dimension to płyta, która powinna spodobać się każdemu miłośnikowi europejskiego grania a i fani bardziej tradycyjnego metalu powinni być ukontentowani. 

Do powera często zaliczany jest Grave Digger, choć jego muzyka jest zdecydowanie bardziej surowa a głos Chrisa Boltendahla nawet nie stoi obok typowego dla gatunku falsetu. Są jednak albumy, gdzie pan Chris prezentuje większą różnorodność wokalną. Jednym z nich (i chyba ostatnim, gdzie to jest aż tak często wykorzystywane) jest Clash of the Gods. Wzmiankowana już w zeszłym tygodniu przeze mnie płyta wydana została w 2012 roku i na pewien czas zamknęła okres "tematycznych albumów" w dyskografii "kopacza grobów". A szkoda, bo uważam, że to właśnie w tych concept albumach zespół prezentował się zawsze najlepiej. Na playlistę wrzucam dziś dwa utwory a szczególną uwagę warto zwrócić na Walls of Sorrow z refrenem zaśpiewanym w subtelny, liryczny wręcz sposób.

Power metalowe zespoły inspiracje czerpią z wielu źródeł - mitologii, fantastyki, s-f czy historii. Są i tacy, którzy szukają ich w komiksach. Jest taka manga o nazwie Berserk, osadzona w realiach dark fantasy, która to leży u podstaw fińskiego Battle Beast jak i powstałego po wewnątrzbandowej schizmie Beast in Black. Na muzykę tego drugiego mocno mnie ostatnio wzięło i niejedną godzinę spędziłem już słuchając napakowanego elektroniką, ocierającego się momentami o disco ultramelodyjnego power metalu. Jeżeli nie boicie się nadmiaru przysłowiowego "cheese'u" to zachęcam do posłuchania. Dobra zabawa gwarantowana. 

Światy power i heavy metalu ale i hard rocka czy nawet AOR od lat splatają się w muzyce niemieckiego Axxis. W tym tygodniu sięgnąłem po ich debiut, wydany w 1989 roku Kingdom of the Night. Warto wspomnieć, że został wtedy uznany za najlepiej sprzedający się debiut w historii niemieckiego hard rocka. Spośród 11 znajdujących się na nim utworów, niektórych "helloweenopodobnych", niektórych "scorpionsowatych" w tym tygodniu najczęściej leciał u mnie Never Say Never, melodyjny, rytmiczny, w którym wokalista Bernhard Weiss cudnie wyciąga niemiłosierne górki. Polecam i utwór, i płytę i całą dyskografię jednego z moich ulubionych zespołów ever.

I to już wszystko w kategorii "metal mocy". Nie oznacza to jednak, że mocnych dźwięków będzie mało. O to zadbać mogą na pewno dwie legendarne już kapele thrash metalowe. Po pierwsze teutoński Sodom. Korzystając z przerwy od niemiłosiernego tłuczenia The Arsonist, najnowszej i bardzo solidnej płyty, odświeżyłem sobie dwa nieco starsze albumy - In War and Pieces (jeden z trzech najbardziej przeze mnie wielbionych) i trochę zlekceważony przeze mnie w czasie premiery ale później zrehabilitowany Epitome of Torture. Jest tu ciężar, jest agresja ale jest też ta niesamowita melodyka, która sprawia, że, jak to ujął ostatnio Metal Frenzi, refreny ich kompozycji niesamowicie zapadają w pamięć.

Druga kapela to już amerykański thrash z Bay Arena a konkretnie wracający z nowym singlem i zapowiedzią albumu Testament. Infanticide A.I. to szybki i zadziorny kawałek, którego ozdobą są death metalowe growle, którymi okresowo raczy nas tu Chuck Billy - prawidziwy wokalny potwór. Po takiej zapowiedzi na pewno będę czekał z niecierpliwością na więcej. 

Nowości w ostatnim tygodniu było zresztą więcej. Weźmy chociaż Serpent - trzeci singiel promujacy płytę The Bestiary fantasy doom metalowców z Castle Rat. Dalej mamy EP-kę Believe zespołu Zetra, łączącego ze sobą metal gotycki z shoegaze'm i longplay symfonic/gothic metalowego Blackbriar zatytułowaną A Thousand Little Deaths. Każda z nich to zestaw naprawdę ciekawych dźwięków, na eksploatację których nie udało mi się znaleźć aż tyle czasu ile bym chciał. Ale od czego jest właśnie poniedziałek, jeśli nie od nadrabiania zaległości z poprzedniego tygodnia?

Wspomnę jeszcze o pewnym ciekawym odkryciu. Załoga dr Bryga to zespół grający tak zwanego marynistycznego rocka. Z czym to się je? Otóż, najprościej można powiedzieć, że to muzyka gitarowa z elementami szant i żeglarską tematyką. Mam do tego stylu niejaką słabość, o czym może świadczyć chociażby uczestnictwo w dwóch edycjach krakowskiego festiwalu Shanties (2011 i 2012). Nie dziwne więc, że i Załoga trafiła na łamy Muzycznej Kroniki a właściwie ich ostatnia płyta - Z dala. Znajdziecie na niej 12 autorskich piosenek, bardziej rockowych niż szantowych ale w każdej z nich gdzieś ten zeglarsko-mazurski pierwiastek jest obecny, czy to na pierwszym czy na dalszym planie. Ja póki co najbardziej polubiłem Zardzewiałe róże, trochę gorzką piosenkę o miłości ale pewnie każdy z Was znajdzie tu dla siebie coś specjalnego.

Dobijamy do końca, moi mili. A tu wujaszek Alice pyta Was po raz n-ty What Happened to You? A Muzyczny Kronikarz zaprasza do dzielenia się własnymi podsumowaniami minionego tygodnia. I oby dobra muzyka towarzyszyła Wam przez kolejne 6-7 dni! Poniżej zaś, wiadomo, playlista ;)

Playlista: 24.08.2025

piątek, 22 sierpnia 2025

Power Ballady - Playlista Tematyczna

 


Miłośnicy ciężkiej muzyki lubią pozować na prawdziwych twardzieli - wojowników, rycerzy, magów, najemników czy czcicieli podziemnych bóstw. W rzeczywistości wielu z nas ma prawidziwie gołębie serca a nic tych serc nie rozczula tak, jak piękna, emocjonalna ballada. A w zasadzie (w większości przypadków) power ballada i to o niej, jej historii i cechom szczególnym poświęcony jest dzisiejszy artykuł.

Power balladę w dużym uproszczeniu można nazwać po prostu balladą rockową. Jako gatunek muzyczny termin ballada odnosi się do spokojnego, emocjonalnego utworu, przeważnie opowiadającego jakąś historię. Ich początków należy upatrywać w działalności średniowiecznych trubadurów, gdy śpiewano je najczęściej przy akompaniamencie lokalnych instrumentów strunowych. Późniejsze lata przyniosły adaptację balladowego stylu do muzyki klasycznej a instrumentem wiodącym stał się fortepian. Po ballady zaczęto sięgać też w czasach rozwoju muzyki bluesowej a początkiem ich rozkwitu był przede wszystkim koniec lat 50-ych. Coraz szybciej rozwiajająca się muzyka jazzowa i rockowa chętnie wykorzystywała tę formę do przekazywania słuchaczom bardziej osobistych, emocjonalnych treści. 

W końcu w pierwszej połowie lat 70-ych pojawiły się pierwsze utwory, które można określić mianem power ballady. Ich cechą charakterystyczną było wolne tempo i refleksyjny ton zwrotek, przeplatany z cięższymi, pełnymi pasji refrenami. Ich tematyka dotyczyła najczęściej niesczęśliwej miłości, bólu, cierpienia czy samotności. Były to m.in. Goodbye to Love soft-rockowego The Carpenters, Dream On Aerosmith czy zwłaszcza Lady zespołu Styx, którego wokalista i jeden z liderów, Denis De Young nazywany jest do dziś "ojcem power ballady". Pewne cechy tego gatunku ma również legendarne Stairway to Heaven Led Zeppelin, będące wzorem dla wielu późniejszych kompozytorów ballad. 

Prawdziwy boom na power ballady przyniosła natomiast eksplozja popularności hard rocka a później też heavy czy hair metalu. Za mistrzów w tej dziedzinie uznaje się m.in. REO Speedwagon, Bon Jovi, Scorpions czy Motley Crue. Dzięki swojej melodyjności były to utwory chętnie grane w radio a na koncertach tradycją stało się unoszenie w górę zapalonych zapalniczek i kołysanie nimi w rytm muzyki. W drugiej połowie lat 80-ych doszło nawet do tego, że niemal każdy hard rockowy i hair metalowy zespół nagrywał na swoje płyty co najmniej jedną power balladę, która była też zazwyczaj drugim promującym krążek singlem. Po ten gatunek z wolna zaczęli sięgać też przedstawiciele innych, wydawałoby się znacznie surowszych podgatunków metalu. Już na swojej drugiej płycie Metallica umieściła utwór Fade to Black ale to Nothing Else Matters z "czarnego albumu" jest ich najbardziej znaną balladą. Przy tym wszystkim nieco śmieszy mnie fakt, że w teledysku panowie rzucają lotkami w plakat hair metalowego Kipa Wingera, samemu również coraz bardziej wchodząc do muzycznego mainstreamu i oddalając się zdecydowanie od thrashowych korzeni.

Wszystko byłoby dobrze ale przyszedł grunge i magia power ballad przygasła. Na szczęście w Europie rynek muzyczny nie przeżył aż takiej rewolucji jak w Stanach a rozkręcająca się w latach 90-ych, zwłaszca w ich drugiej połowie scena europejskiego power metalu bardzo dobrze odnalazła się w power balladach. Edguy, Rhapsody (of Fire), Sonata Arctica i wielu wielu innych urozmaicili ją o elementy symfoniczne i folkowe a sięgając po tematy baśniowo-fantastyczne tym bardzie uwypuklili jej narracyjny charakter. Można powiedzieć, że tym samym ballada rockowa/metalowa wróciła do swych romantycznych, literackich korzeni. 

Dziś power ballady są nadal bardzo popularnymi utworami. Stacje radiowe grają co prawda najczęściej klasyki z lat 70-ych i 80-ych ale nadal w tym gatunku powstaje bardzo dużo ciekawych utworów. Piszą je także artyści prog-rockowi (zwłaszcza ci z nurtu neoprogresywnego), przedstawiciele rocka i metalu gotyckiego a i wśród doom metalowców udało mi się odnaleźć co najmniej kilka świetnych numerów. 

I właśnie 50 moich ulubionych i najciekawszym pod wieloma względami power ballad wrzucam na dzisiejszą playlistę. Polecam je szczególnie jeśli, tak jak wspomniałem na wstępie, Wasze stalowe serca łakną czegoś bardziej wrażliwego i romantycznego a także gdy pragniecie złapać oddech od black-metalowych blastów, powerowych galopad czy hipnotyzującyh stonerowych fuzzów. Miłego odsłuchu i udanego, emocjonującego tudzież romantycznego weekendu!

Playlista: Power Ballady 

poniedziałek, 18 sierpnia 2025

11.08-17.08.2025

 


Za nami 33 tydzień roku. Upłynął mi on pod znakiem licznych podróży. Dość powiedzieć, że na 7 dni tygodnia tylko 4 spędziłem we własnym domu. Zawsze jednak towarzyszyła mi ulubiona muzyka, tym razem głównie progresywna i power metalowa.

Zacznijmy więc może to podsumowanie od zespołu, którego słuchałem najczęściej. Jest nim pochodzący z "krainy herosów" heavy/power metalowy Crimson Fire. Pierwszy raz z ich muzyką zetknąłem się ...w poniedziałek, w trakcie audycji Epoka Żelaza. Julia wspominała, że ich brzmienie to coś pomiędzy Maidenami a Helloweenem i zdecydowanie sprawdza się to w przypadku ich ostatniej jak dotąd płyty - Another Dimension z 2021 roku. Jest szybko i melodyjnie z pewną dozą tej jakże charakterystycznej dla greckiej sceny powerowej szorstkością. Na dzisiejszej playliście znajdziecie cztery kompozycje z tego wydawnictwa, z których Sold My Soul był ponadto najczęściej słuchanym przeze mnie w tym tygodniu utworem.

Niejako w kontraście do greckiej szorstkości sięgałem dość często po debiut szwedzkiej grupy Hans & Valter. The Legend of the Oakensource to kawał przyjemnego, osadzonego w baśniowym świecie symfonicznego power metalu. Mimo, że cały album trwa tylko 34 minuty to dla takich "hitów" jak In the Name of the Oak i Land of the Free warto po niego sięgnąć. 

Mitologia grecka to natomiast motyw przewodni płyty Clash of the Gods zespołu Grave Digger. Album wydany został w 2012 roku i jest jedną z moich ulubionych pozycji w dyskografii tej zasłużonej niemieckiej grupy. Epicka, antyczna atmosfera robi swoje ale trzeba docenić też odpowiedni balans między agresją i melodyjnością. To jest właśnie wersja Grave Diggera, którą lubię najbardziej i której szczególnie brakowało mi na tegorocznym Bone Collector

Melodyjne, przebojowe wręcz granie dowozi już od kilku lat międzynarodowa ekipa o nazwie Beast in Black. Anton Kabanen po odejściu z Battle Beast zwerbował do współpracy muzyków znanych wcześniej z m.in. Wisdom czy Wardrum i razem narobili niemałego zamieszania w świecie heavy/power metalu debiutackim Berserkerem. Jeśli lubicie taki mocno naładowany elektroniką, melodyjny metal to pewnie znacie już Blind and Frozen i inne "hity" tej kapeli. Jeśli nie, trzeba nadrobić zaległości.

To była część power metalowa, teraz czas na progresy. W tej kategorii niezmiennie dominuje debiut gdańskiego Cobalt Wave. Na Men.Mind.Machine panowie prezentują nowoczesne podejście do rocka progresywnego, umiejętnie wplatając do niego odrobinę refleksyjnej psychodelii i chłodnej, bezdusznej wręcz elektroniki. Ma to swoje odbicie w warstwie tekstowej, która tak jak sam tytuł sugeruje, porusza tematykę konfrontacji jendostki z coraz bardziej zaawansowanym technologicznie światem. 

Do bezpośredniej konfrontacji ludzi z technologią doszło na pewno w kwietniu 1986 roku w Czarnobylu. Ostatnio zainteresował mnie ten temat i z automatu przypomniałem sobie o płycie A Silent Symphony brytyjskiego zespołu Compass, w całosci poświęconej katastrofie w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Jest to świetny przykład muzyki, która wręcz idealnie ilustruje poruszaną tematykę. W każdym dźwięku czuć ten niepokój, strach, niepewność jakie na pewno towarzyszyły tamtym kwietniowym dniom. Oddaje też cześć wszystkim, którzy brali udział w usuwaniu skutków katastrofy i zapobiegły dalszemu rozszerzaniu się skażenia. Polecam ten krążek wszystkim miłośnikom mrocznego, ciężkiego a zarazem mocno emocjonalnego progresywnego grania.

Bardzo ciekawą muzykę, plasującą się gdzieś między rockiem a metalem progresywnym grał zespół Shadow Gallery. Lata temu trafiłem na ich kompilacyjny album Prime Cuts, który bardzo przypadł mi do gustu. Nierzadko piekne melodie połączone z urzekającymi pasażami gitarowymi i klawiszowymi, przeplatane z mocniejszym i szybszym graniem to było coś nowego dla bardzo wtedy true metalowego nastolatka. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. W 2008 roku zmarł nagle ówczesny wokalista Mike Baker a z jego następcą, Brianem Ashlandem wydano tylko jeden album. W tej sytuacji pozostaje jedynie wracanie do starych płyt co w ostatnim czasie czynię często i z wielką przyjemnością. Do tego samego zachęcam też Was.

In the Wake of Evolution to chyba pierwszy album zespołu Kaipa, na którym w pełni wykrystalizował się muzyczny styl, z jakiego Szwdzi są dziś znani. Czyli - symfoniczny prog-rock z folkowymi elementami i charakterstycznym duetem wokalnym Aleeny Gibson i Patricka Lundstroma, dobrze sprawdzający się zarówno w epickich suitach jak i bardziej kompaktowych, piosenkowych kompozycjach. Na playlistę wrzucam dziś dwa pochodzące z tego albumu utwory, w których moim zdaniem ta muzyczna magia wybrzmiewa w najsilniejszy sposób.

W piątek 8 sierpnia swoją pierwszą solową płytę wydał Tom Galgano - klawiszowiec i wokalista prog-rockowej grupy IZZ. Na Sleepwalking in a Strange Land nie odbiega jednak za bardzo od stylu, jaki prezentuje jego macierzysta kapela. Mamy tu sporo klawiszowego, refleksyjnego art-rocka, w nieco bardziej jednak kameralnym stylu. Ma to swój urok a takie kompozycje jak Good Friend of Mine, A Riddle Song czy Lens of Suspicion idealnie sprawdzają się jako odskocznia od napierającej zewsząd, przebodźcowującej codzienności.

Jeśli dotrwaliście do tego punktu i zastanawia Was czy coś prócz progu i powera mi jeszcze w duszy grało, spieszę z wyjaśnieniami. Otóż tak. Choćby amerykański punk-rock spod znaku Good Charlotte. Może nie jest to zbyt częsty widok na gruzowo-powerowo-progowych fanpage'ach, jednak jest w tej muzyce coś po prostu fajnego. Ich nowy krążek Motel Du Cap to powrót do formy prezentowanej choćby na mojej ulubionej Cardiology. Utwory łatwo zapadają w pamięć, niosą z sobą dużo energii (Stepper), refleksji (Castle in the Sand) czy też po prostu przebojowości (I Don't Work Here Anymore). Brawo panowie!

Nastrojowych nut szukałem też (i znalazłem) na EP-ce Shade of Ash doomgaze'owego zespołu Leonov. W ostatnim tygodniu był to głównie utwór Bygg en menneskekropp, stylizowany na pełną bólu kłótnię między grającymi parę wokalistką Taran Reindal a znanym z grającego "nordicanę" zespołu Jake Ziah Syvertem Feedem. 

Punki, doomgaze'y, nordicany... Slayer K%$#@! Tak, Slayer ale nie klasyczny. Diabolus in Musica to nowoczesna wersja thrash metalowych bogów. Połamana, przesterowana, po prostu inna, choć moim zdaniem nadal od razu wiadomo kto ją gra. Inna kwestia, że mam nieskrywaną słabość do tych mniej docenianych płyt znanych arystów ale posłuchajcie sobie choćby takiego thrashera jak Scrum czy skandowanego szaleńczo przez Toma Arrayę Death's Head by zrozumieć, o czym mówię. Oba utwory sa na playliście.

W zeszłym tygodniu swoje 35-lecie świętował jeden z najbardziej znanych na świecie albumów metalowych. Metallica z 1990 roku, czyli słynny "czarny album". Cóż, jest to płyta, której jako całości po prostu nie lubię i tak od deski do deski przesłuchałem w życiu może 2-3 razy. Są tu jednak też utwory, do których wracam z przyjemnością. Jednym z nich jest soczyście rytmiczne Sad But True, którego odsłuchem uczciłem właśnie tę rocznicę.

Na sam koniec dodam tylko, że nowego Alice Cooper'a słucham regularnie i nie widzę powodów, by to się miało zmienić :)

Niezmiennie też do artykułu dorzucam playlistę. Mam nadzieję, że znajdziecie na niej niejedną ciekawą kompozycję. Ja czekam natomiast na Wasze podsumowania i oczywiście zapraszam do dyskusji. 


Playlista: 17.08.2025

czwartek, 14 sierpnia 2025

Lords & Ladies - Playlista Tematyczna

 


Rok temu publikowałem tu artykuł pt "Greens & Blacks", który częściowo nawiązywał do premiery drugiego sezonu Rodu Smoka. Dzisiejszy artykuł nie jest inspirowany żadnym nowym serialem fantasy, choć w sumie trochę wątków fantastycznych w nim odnajdziecie. Temat wpisu jest jak już się pewnie spodziewacie prosty - prezentacja zespołów, które w nazwie mają słowo Lord lub Lady. W tym gronie znaleźli się głównie artyści związani z nurtami doom, heavy i proto-metalowymi, więc zapowiada się mocne i epickie granie. Zacznijmy więc!

1) Lord Vigo - kapela dobrze Wam, myślę, znana. Początkowo grała wierny tradycji, ciężki i majestatyczny epic doom by powoli inkorporować do swego stylu coraz więcej bardzo ejtisowych syntezatorów. Słychać to zwłaszcza na dwóch ostatnich krążkach, z których najnowszy - Walk the Shadows gościł u mnie dość regularnie. Jako ciekawostkę podam jeszcze fakt, że tak nazwa zespołu jak i pseudonimy muzyków pochodzą z serii filmów o Pogromcach Duchów

2) Lady Luna and the Devil - założony w 2000 roku w Detroit zespół czerpie inspiracje z m.in. King Diamonda, Candlemass czy Heart, zanurzając się równocześnie w horrorowym klimacie rodem z twórczości Johna Carpentera. W efekcie otrzymujemy mroczną i powolną, bardzo sugestywną w swej narracji muzykę, którą jescze mocniej podkreśla nawiedzony, wysoki głos tytułowej wokalistki. 

3) Lord Mountain - pochodzący z Kalifornii kwartet potrzebował 9 lat od momentu powstania by nagrać swoją pierwszą płytę ale cierpliwość się opłaciła. Wydany w 2023 roku The Oath to bardzo udane połączenie klasycznego heavy i tradycyjnego doom metalu. Jest to też jeden z pierwszych zespołów, które poznałem dzięki stronie Doom Charts więc mam do nich dodatkowy sentyment. 

4) Gin Lady - poznana dzięki Epoce Żelaza szwedzka ekipa zabiera słuchaczy w muzyczną podróż w czasie. Vintage'owy hard rock z "instrumentarium z epoki" i potrójnymi harmoniami wokalnymi malujący za pomocą muzyki różne fantastyczne krajobrazy - myślę, że w tym opisie nie ma za grosza przesady. 

5) Deer Lord - kolejny reprezentant słonecznej Kalifornii, kolejny osadzony w doom metalowych klimatach. Tym razem jest to bardziej psychodeliczny odcień doomu, dość zaskakująco flirtujący też z rock'n'rollowymi rytmami. Nic więc dziwnego, że sam zespół swoją muzykę określa mianem doom'n'rolla

6) Lady Beast - nowa fala tradycyjnego heavy metalu ma się dobrze a jednym z jej przedstawicieli jest właśnie ten amerykański zespół. Dynamiczne, gitarowe kawałki i mocny, zadziorny głos Deborah Levine sprawiają, że odsłuch ich utworów przynosi dużo prawdziwej frajdy, że tak użyję bardziej tradycyjnego określenia

7) Sir Lord Baltimore - nie ma chyba w Internecie artykułu poświęconego początkom heavy metalu bez wzmianki o tej amerykańskiej grupie. Brudne i cieżkie jak na lata 60-e gitary, dość szybkie tempa i agresywny wokal budziły niemały szok. Ich debiut płytowy, Kingdom Come z 1970 roku był jedną z pierwszych płyt, w recenzji której użyto określenia heavy metal jako stylu muzycznego

8) Wicked Lady - drugi zasłużony dla rozwoju ciężkiego grania zespół w dzisiejszym zestawieniu, tym razem z Wielkiej Brytanii. Psychodeliczny klimat, hipnotyzujące rytmy i pełne fuzzu gitary można uznać za jeden z pierwszych przykładów stonera na długo nim ktokolwiek o stonerze w ogóle usłyszał. Nic więc dziwnego, że zespół zaskarbił sobie sympatię wielu lokalnych "gruzowych" bloggerów, na czele z Gruz Culture Propaganda

Wszyscy wyżej wymienieni artyści są oczywiście reprezentowani na załączonej do artykułu playliście. Wybrałem do niej po 4 ulubione utwory z dyskografii każdego zespołu. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Dajcie też znać, które zespoły ze słowem Lord lub Lady w nazwie lubicie najbardziej i które konkretnie utwory. Jak zawsze chętnie posłucham Waszych polecajek :) Dobrego weekendu Waszmość Panie i Waszmościowie ;)

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

04.08-10.08.2025

 


Jak co poniedziałek pora na podsumowanie tygodnia. Nie mam jednak aż takiego komfortu czasowego by się szeroko rozpisywać, pozwólcie więc, że dzisiejszy post będzie miał formę ograniczoną do krótkich refleksji pisanych od myślników. Możecie to potraktować więc jako " złote myśli" na temat słuchanej ostatnio przeze mnie muzyki.

- Alice Cooper jak wino, im starszy tym lepszy. A że to samo tyczy się jego kolegów z oryginalnego zespołu to możecie być pewni, że The Revenge... to płyta wręcz kapitalna.

- Leonardo Travisan powraca. Tym razem nie jako solowy artysta ale z zespołem Raways. Kawał solidnego tradycyjnego hard'n'heavy gwarantowany

- austriackie Dragony i ponowny odsłuch jednego z ciekawszych power metalowych albumów zeszłego roku - Hic Svnt Dracones

- włoski Lay of the Autumn w symfoniczno-powerowym stylu opowiadają nam, niczym sonety Pertrarki i o miłości i o cieepieniu

- dwie nieoczywiste i brutalnie niedocenione płyty legend światowego metalu - Technical Ecstasy Black Sabbath i Diabolus in Musica Slayera. Pierwsza pokazująca łagodniejsze oblicze kapeli z Birmingham, druga uważana przez złośliwych za album nu metalowy, choć ja bym go raczej określił mianem crossover thrashu

- dalej już coś czysto thrashowego - niemiecki Assassin i epka Skullblast

- Anneke van Giersbergen w podwójnej roli - solistki w klasyku metalu symfonicznego (Mandylion od The Gathering) i w roli gościni na płycie amerykańskiego Novembers Doom (pełne smutku What Could Have Been)

- doomgaze'owy cover Summertime Sadness Lany del Rey w wykonaniu Frayle - ten sam smutek co w oryginale plus ciężar i charakterystyczna duszna atmosfera w głosie szepczącej Gwyn Strang

- podpatrzony u Dezarbuzatora Leonov - bo ciężkiej i eterycznej muzyki z kobiecym wokalem nigdy dość

- kilka mocnych akcentów na styku tradycyjnego heavy i epic doom metalu, czyli nowa EPka Crypt Sermon i debiut warszawskiego Witch Hound - prawdziwa gratka dla miłośników surowego niczym naga stał brzmienia

- następnie silna reprezentacja folk metalu - najlepsza płyta Radogosta (W Cieniu Wielkiego Dębu), norweski bardziej nawet folk niż metalowy Otyg i absolutna petarda zeszłego tygodnia - nowy singiel świętokrzyskiego Czarnego Bzu - mechaniczny rytm, ludowa melodia i opowieść z "dreszczykiem" - oto cała Południca.

- Angling Feelings to pierwsza płyta zespołu Kaipa bez Roine Stolta. Przez długi czas omijana przeze mnie, w ostatnich tygodniach tak mnie wkręciła że z miejsca awansowała do TOP 4 w dyskografii tej szwedzkiej prog-rockowej kapeli

- polska muzyka progresywna również ma wiele do zaoferowania, m.in. gotycki/art rockowy Dumb Moon (klimatyczny nowy singiel i intrygująca EPka Szepty Mroku) a także debiutujące w piątek albumem Men.Mind.Machine gdańskie Cobalt Wave, czyli prog-rock z nutą psychodelii 

- na koniec trochę amerykańskiego pop-punku nowa płyta Good Charlotte - ulubionego zespołu mojej własnej żony

Więcej grzechów nie pamiętam a wszystkie wymienione wrzucam na playlistę. Niech Wam towarzyszy w pracy, domu, na urlopie a ja tradycyjnie czekam na Wasze podsumowania. 

Playlista: 10.08.2025



piątek, 8 sierpnia 2025

4x4 - Utwory o Tym Samym Tytule


Od ostatniego artykułu w formule 4x4 minęły już prawie 5 miesięcy. W końcu jednak trafiłem na temat, który pasuje do takiego schematu wręcz idealnie. Wszyscy znamy pewnie po 2, czasem 3 utwory o tym samym tytule wykonywane przez różnych artystów i nie będące swoimi wzajemnymi coverami. Swego czasu nawet był to temat jednej z wtorkowych nitek w cyklu YouTube Tuesday (2 utwory o tym samym tytule). Ale czy spotkaliście się kiedyś, by taką samą nazwę nosiły aż 4 kompozycje? I tu pewien rys historyczny. W Polsce swego czasu ZAiKS, czyli organizacja mająca chronić prawa autorskie do dzieł muzycznych nie zgadzała się na rejestrację dwóch piosenek noszących ten sam tytuł. Stąd wzięły się m.in. dość niezręcznie brzmiące Kochać inaczej De Mono, czy alternatywne wersje piosenek Róż Europy. Za przykład niech posłużą Młode Koty Noszą Wykrochmalone Kołnierzyki jak oficjalnie nazywali się znani i lubieni przez słuchaczy Rockendrollowcy. 

To tylko tytułem trochę dłuższego wstępu. Przejdźmy do sedna, czyli 16 utworów podzielonych na 4 grupy połączone tym samym tytułem. Poniżej zamieszczam krótki opis każdej z kompozycji.

* * *

Gamma Ray - Land of the Free - wydana w 1995 roku płyta była pierwszą, na której obowiązki wokalne przejął lider i g* itarzysta kapeli, Kai Hansen. Był to dla niego powrót do roli wokalisty po 10 latach jakie minęły od wydania legendarnego Walls of Jericho Helloween. Poradził sobie z tym obowiązkiem znakomicie a Land of the Free z miejsca stała się jednym z kamieni milowych w rozwoju power metalu. Utwór tytułowy rozpoczyna się klimatycznie, od szeptu by potem pomału nabierać prędkości aż do epickiego, szybkiego refrenu. Hansen daje radę i w niskich jak i wysokich rejestrach a chóralny refren dosłownie śpiewa się sam. Jednym słowem klasyka gatunku

Sonata Arctica - Land of the Free - Silence, druga płyta fińskiego zespołu przez jednych uważana jest za dojrzalszą niż starsza o dwa lata Ecliptica, inni znów twierdzą, że brak jej takiej siły przebicia. Ja spośród czterech pierwszych, "klasycznych" albumów stawiam ją na trzecim miejscem, po debiucie i Winterheart's Guild.  Chętnie wracam do biura utworów a ten jest jednym z nich. Po krótkim organowym intro zaczyna się typowa sonata - podwójna stopa, wyraźnie wybijające się na pierwszy plan klawisze, płynne przejścia między zwrotkami a refrenem i ten charakterystyczny, wysoki głos Tony'ego Kakko. 

Visions of Atlantis - The Land of the Free - symfoniczny metal z elementami powera i pirackimi klimatami. Wspomniany utwór pochodzi z ostatniej płyty zespołu Pirates II - Armada, która pojawiała się w zeszłym roku kilka razy w moich podsumowaniach. Mamy tu częste zmiany tempa i nastroju - szybsza zwrotka potem orkiestrowo-balladowy bridge i podniosły, zagrany w umiarkowanym tempie refren. Wokalnie to już tradycyjnie duet Michele Guaiatoli'ego i Clementine Delauney, z czego to właśnie ona kradnie całe show - przechodząc między śpiewem operowym a bardziej rockowym wokalem. I choćby tylko dla niej warto zapoznać się z twórczością zespołu.

Hans and Valter - Land of the Free - tegoroczni debiutanci, symfoniczno-power metalowi bardowie opowiadający o przygodach tytułowych bohaterów w świecie fantasy. Muzycznie mamy tu klasyczną powerową galopadę z klawiszami na pierwszym miejscu, fanfarami instrumentów dętych i ograniczonymi do sekcji rytmicznej gitarami. Muzycy snują swoją opowieść, utrzymując cały czas odpowiedni, patetyczny klimat. I choć ktoś się żachnie i powie "cheese"... to ja mu odpowiem, gdzie wady? Każdy miłośnik fantastyki będzie się przy tej muzyce świetnie bawił a o to w tym wszystkim przecież chodzi.

* * *

Type 0 Negative - Love You to Death - myślę, że wielu z Was, moi drodzy czytelnicy, słysząc taki tytuł piosenki myśli od razu o dobrze zbudowanym, długowłosym i rzadko kiedy uśmiechającym się basiście wyśpiewującym swym niskim, grubym głosem kolejne ponure nuty. Tak, Peter Steele był niesamowitym artystą i mimo, że od jego śmierci minęło już kilkanaście lat to każdy odsłuch Love You to Death budzi te same emocje co wtedy...

Kamelot - Love You to Death - Ghost Opera była płytą od której zacząłem słuchać tego znanego na całym świecie zespołu. Symfoniczny power z dużym naciskiem na elementy progresywne i Royem Khanem za mikrofonem z miejsca trafił do mojej muzycznej wrażliwości. Numer 6 na trackliście zajmowała klimatyczna pełna żalu i bólu power ballada, w której prócz Roya słychać krystaliczny wręcz głos Amandy Sommerville, nadający całości jeszcze większej "cinematyczności". Polecam bo to kolejna w tym artykule klasyka gatunku. 

Dragony - Love You to Death - ostatnie dwie płyty austriackich power metalowców to concept albumy oparte o alternatywne, fantastyczne historie dziejów świata. Starsza z nich, Viribus Unitis ukazuje nam steampunkową wersję losów cesarza Franciszka Józefa i jego rodziny. Jego syn, arcyksiążę Rudolf cudem przeżywa próbę samobójczą i zaczyna parać się czarną magią. Lata później wskrzesza zmarłą w zamachu matkę (cesarzową Sisi), która wraca do żywych jako żądne krwi monstrum. Powstrzymać je może tylko sam cesarz, przy pomocy napędzanego parą stroju bojowego. Całkiem oryginalna historia, prawda? A jaki jest sam utwór? Utrzymany w średnim tempie, symfoniczny melodyjny metal. Umieszczony na płycie między dwoma kapitalnymi wręcz kompozycjami (Gods of War i Magic) na pewno zyskuje przy słuchaniu solo.

Lay of the Autumn - Love You to Death - jak już wiecie z poniedziałkowego wpisu, jedno z moich ostatnich muzycznych odkryć. Charakterystyczny dla włoskiej sceny metalowej miks powera, symfonii a i również nut folkowych. Wszystkie te elementy splatają się bardzo zgrabnie w tej romantycznej power balladzie. Nic dziwnego, że jest ona jedną z moich ulubionych piosenek na Of Love and Sierow.

* *. *

Blind Guardian - Mirror, Mirror - utwór ten pochodzi z bodaj najbardziej znanego power metalowego concept albumy. Nightfall in Middle-Earth to muzyczna interpretacja powieści Silmarillon J.R.R. Tolkiena, będącej swego rodzaju mitologicznym tłem dla wydarzeń opisanych we Władcy Pierścieni - od stworzenia świata i Melodii Ainurów po Wojnę Gniewu i ostateczny upadek Morgotha. Mirror, Mirror zaś odnosi się do wizji jakie Ulmo zsyłał Turgonowi, zapowiadających upadek Gondolinu. Jak wiadomo, były to bardzo dramatyczne obrazy i tę dramaturgię czuć w muzyce. Blind Guardian jak nikt jest mistrzem w malowaniu niezwykle wyrazistych obrazów przy pomocy dźwięków - zwolnienia, przyspieszenia, folkowe motywy i odpowiednia dozą kontrolowanego chaosu. Człowiek od razu czuje jakby znajdował się w samym środku tragedii, która spotkała Ukryte Królestwo 

Helloween - Mirror, Mirror - rok 2000 to premiera najmroczniejszego albumu w dyskografii zespołu, który śmiało można uznać za ojca europejskiego powera. Panowie za namową Uli Kuscha i Rolanda Grapowa obniżyli tony gitar, wzmocnili sekcję rytmiczną i dość wyraźnie "odpastelosali" wizerunek dyni na okładce. I choć ten eksperyment ostatecznie się nie przyjął to jego skutkiem jest bardzo dobra płyta a hipnotyzujący swoim rytmem Mirror, Mirror to jedna z najlepszych kompozycji na krążku. Trzeba też oddać honor wokaliście, Andiemu Derisowi, który na tej płycie wspiął się na wyżyny swojego talentu

Dokken - Mirror Mirror - jeden z czołowych przedstawicieli kolorowej fali hair metalowych zespołów drugiej połowy lat 80-ych, zbudowany wokół tandemu - charyzmatyczny wokalista Don Dokken i utalentowany gitarzysta George Lynch. Płyta Up from the Ashes pierwotnie też miała być wydana pod szyldem zespołu ale ze względu na wewnętrzne konflikty wokalista wydał ją jako solowy album. Muzyka zawarta na niej była bardziej przebojowa niż na wcześniejszych wydawnictwach choć paradoksalnie album nie odniósł podobnego sukcesu komercyjnego. Mirror, Mirror to przyjemna kompozycja, melodyjna i łatwo wpadająca w ucho. Polecam jeśli szukacie odpoczynku od cięższego brzmienia.

Candlemass - Mirror Mirror - pierwszą płytą zespołu nagraną z Messiahem Marcolinem na wokalu, której słuchałem było Ancient Dreams, a pierwszym utworem właśnie Mirror Mirror. Opętańczy, wysoki wokal w połączeniu z mechanicznym rytmem i wciągająca melodią tworzą utwór obok którego nie sposób przejść obojętnie.

* * * 

Paradise Lost - I Am Nothing - płyta Host, pełna iście depechowskiej elektroniki była dla wielu fanów szokiem. W związku z tym na kolejnym krążku Believe in Nothing Szwedzi wrócili do gitarowego grania plasując się gdzieś na pograniczu alternatywnego i depresyjnego rocka. Nadal było sporo syntezatorów ale na równi z nieco brudnymi gitarami. Generalnie cały album wyglądał jakby gotową już do wydania następczynię Hosta na siłę ugitarowiono. Swego czasu sam zespół odcinał się od tej płyty ale po latach została w końcu doceniona i otrzymała zremasterowaną wersję, bliższą oczekiwaniom muzyków. Ja jednak słucham jej zawsze w oryginale bo gdzieś to nietypowe, może i niedopracowane w pełni brzmienie znajduje drogę do mojej muzycznej duszy. A album ten zaczyna się właśnie od numeru I Am Nothing, dość reprezentatywnego dla całości nagrania.

Katatonia - I Am Nothing - jedną z kości niezgody, która doprowadziła do odejścia Andersa Nyströma z zespołu było, zdaniem gitarzysty lekceważenie wcześniejszej twórczości zespołu. I faktycznie ostatnio ciężko w koncertowych setach Katatonii przedstawicieli płyt wcześniejszych niż Viva Emptiness z 2003 roku. A szkoda, bo na koncertach na pewno świetnie sprowadziłby się ten dynamiczny, choć jednak wyraźnie depresyjny utwór, pochodzący z Tonight's Decision - płyty numer cztery w dyskografii szwedzkich pionierów death/doom metalu, a także (właśnie gdzieś od 3-4 płyty) depresyjnego rocka. Jeśli dzisiejsze, progresywne oblicze zespołu do Was nie przemawia, zapraszam do odsłuchu całego krążka (jak i dwóch następujących po nim zresztą też).

Dope - I Am Nothing - utwór pochodzi z debiutanckiej płyty Felons and Revolutionaires. Zespół prezentuje na nim surowy, jeszcze nieoszlifowany industrial metal. Przesterowane gitary, połamane rytmy i wypluwający z siebie słowo za słowem Edsel Dope - samo dobro. I choć Amerykanie nagrali później jeszcze kilka lepszych płyt, to jednak nie sposób nie doceniać debiutu właśnie za tę autentyczność.

Auger - I Am Nothing - ten niemiecki projekt łączy darkwave'owe klimaty z mocno napakowanym elektroniką rockiem. W tym roku pojawiło się już kilka singli, które (mam nadzieję) zwiastują wydanie nowego albumu. Naprzemiennie z nowościami wracam też do starszych kompozycji, zwłaszcza tych z płyty Nighthawks ale i coraz bardziej zaczynam doceniać starsze o dwa lata Insurgence. Płyta ta porusza tematykę straty, smutku i samotności a utwór, który mówi wprost "Jestem nikim" wpisuje się w ten koncept zarówno muzycznie jak i lirycznie.

* * *

To już wszystkie wybrane na dziś utwory. Znajdziecie je oczywiście na podlinkowanej poniżej playliście. Miłej lektury i odsłuchu! Jestem też niezmiernie ciekaw, czy Wy znacie jakiś tercet utworów o tym samym tytule? Piszcie w komentarzach!

Playlista: 4x4 Utwory o Tym Samym Tytule

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

28.07-03.08.2025

 


Mieliśmy już w tym roku tygodnie typowo power i doom metalowe, kamieniarskie czy też ostatnio bardziej progresywne. Po raz pierwszy jednak będziemy mieć do czynienia z tygodniem symfoniczno-hard rockowym. Brzmi ciekawie? Zapraszam na podsumowanie!

Zacznijmy od hard rocka, bo do tego gatunku zalicza się najczęściej słuchany przeze mnie utwór. What Happened To You to prawdziwy rock'n'rollowy killer. Swingowy rytm, jazzowe klawisze i ten refren kończący się suspensem, po którym Alice Cooper zadaje z ironią tytułowe pytanie. Taki luz i dystans charakteryzuje zresztą cały album The Revenge of Alice Cooper, czy chodzi o skoczne Money Screams i Up All Night, szybkie Wild Ones ale i wolniejsze choć nie mniej intensywne Crap That Gets in The Way of Your Dreams. Życzę każdemu zespołowi (bo Alice to znów zespół a nie tylko solowy artysta) by w 62 roku działalności wydać tak udaną płytę. 

Wierni ideom hard rocka i hair metalu są panowie z June 66. Ich debiut Run For Your Love to płyta nagrana z pasją i czuć to w zawartych na niej utworach. Zespół dobrze radzi sobie zarówno w ostrych, przebojowych numerach (z Angel of a Danger na czele) jak i lirycznych balladach - I think I'll fall in love with you to ich pierwsza "pościelówa" w karierze ale nie powstydziliby sie jej i starzy wyjadacze. Inspirowany latami 80-ymi hair metal coraz bardziej przemawia do muzycznej wrażliwości polskiej młodzieży a June 66 dumnie kroczy w awangardzie tej "nowej fali".

Na płycie Technical Ecstasy grupa Black Sabbath oddala się od ciężkiego, psychodelicznego heavy metalu na korzyść eklektycznego, wzbogaconego syntezatorami hard rocka. To tez okres, w którym zespół trochę zatracił swoją tożsamość, nie wiedząc w którą stronę ma iść. W pewien sposób z artystów, którzy inspirowali innych stali się grupą czerpiącą inspiracje z twórczości młodszych kolegów (jak choćby Queen, The Eagles czy Foreigner). Ja jednak z typowej dla mnie przekory postanowiłem dać szansę tej niedocenianej płycie (po której to Ozzy opuścił zespół) i powiem Wam, że było to ciekawe doświadczenie a ballada She's Gone bardzo często gościła w moim odtwarzaczu. Będę jeszcze nieraz wracał do tej płyty i Was też do tego zachęcam.

Jeśli chodzi o symfoniczną część dzisiejszego artykułu otwiera ją norweska Sirenia. Ostatnio w rozmowie z koleżanką wspominaliśmy najbardziej znane metalowe wokalistki i wśród nich pojawiła się Ailyn Gimenez. Jej głos możemy usłyszeć na czterech płytach co czyni ją jedną z dwóch (obok aktualnej frontmanki Emanuelle Zoldan) piosenkarek z najdłuższym stażem w kapeli. Najlepszą pod względem artystycznym płytą z Ailyn za mikrofonem jest bez wątpienia Perils of the Deep Blue i do niej to właśnie postanowiłem powrócić. Dużo się tu dzieje, mamy sporo wycieczek w rejony gotycko, doom czy nawet death metalowe, trafi się też nawet krótki mariaż z darkwave'm. Moje ulubione utwory to mocne ale i przebojowe Seven Weedows Weep oraz wolniejsze, melancholijne The Funeral March i My Destiny Coming To Pass. Żeby jednak nie było za ponuro, to często sięgałem też po dynamiczniejszy (choć tekstowo też raczej depresyjny) My Mind's Eyes z płyty Nine Destinies and a Downfall (tu na wokalu jeszcze Monika Pedersen).

Absolutnym odkryciem na polu symfonicznego metalu z kobiecym wokalem (a ostatnio ciężko tu o dobry debiut) było na pewno włoskie Lay of the Autumn. Już rok czy dwa lata temu zetknałem się z pojedynczymi singlami zespołu ale premiera pierwszej płyty jakoś mi umknęła. Kilka dni temu, dość przypadkowo, trafiłem jednak na Of Love and Sorrow i kurcze, chyba się uzależniłem. Mamy tu typowy dla włoskiej sceny miks metalu symfonicznego z powerem, wzbogacony o elementy folkowe i wysoki, operowy głos ukraińskiej wokalistki Erii. To połączenie sprawdza się bardzo dobrze i co najważniejsze, nie brzmi jak "kolejny klon Nightwisha". A trzeba pamiętać, że to brak oryginalności doprowadził do kryzysu w środowisku tak bardzo popularnego jeszcze kilkanaście lat temu gatunku.

Korzenie symfonicznego metalu sięgają jednak dalej niż pierwsza dekada XXI wieku. W latach 90-ych w Holandii pojawiło się death-doomowe (wówczas) The Gathering. Na trzeciej płycie kapeli, wydanej w 1995 roku Mandylion zadebiutowała 22-letnia wokalistka Anneke von Giersbergen. Był to przełom nie tylko dla samych zainteresowanych ale i dla metalu w ogóle. Muzyka grupy przejęła więcej elementów symfonicznych i progresywnych, nie tracąc jeszcze całkiem doom metalowej atmosfery. Wstyd się przyznać ale do tej pory jakoś omijałem twórczość Holendrów. Na szczęście krótka dyskusja jaka wywiązała się pod jednym z postów na grupie MetalNews.pl ostatecznie zmotywowała mnie do zapoznania się z Mandylion. I nie żałuję, gdyż dzięki temu wzbogaciłem się o wiele pięknych, romantycznych wrażeń. Dziś dzielę się nimi wrzucając na playlistę dwa pochodzące z tego krążka kawałki - Strange Machines i Eleanor.

Był już symfoniczny metal, teraz słów kilka o symfonicznym rocku, a w zasadzie prog-rocku. O zespole Kaipa piszę od kilku tygodni a w tym sięgnąłem po album Mindrevolutions z 2005 roku. W serwisie Progarchives.com jest co prawda jednym z najniżej ocenianych dokonań Szwedów ale średnia ocen 3,23/5 to jednak nadal jest poziom "dostateczny". Częściowo to rozumiem, jest tu bowiem mniej tak typowej dla Kaipy magii, trochę chaosu i mało trafionych rozwiązań stylistycznych (w tym wokale nie dwójki a czwórki członków zespołu). Myślę jednak, że warto dać Mindrevolutions szansę, choćby dla nostalgicznej ballady Last Free Indian.  

Jak widzicie, nie porzuciłem całkiem progresywnego grania. Nadal też dużo czasu spędzam przy Dead Reckoning, ósmej płycie prog-metalowego Threshold i ostatniej, na której w rolę wokalisty wciela się nieodżałowany Andrew MacDermott. Już otwierający płytę Slipstream przygniata świetną melodyką i patriami growlingu ale to najdłuższy z tracklisty, epicki Pilot in the Sky of Dreams pokazuje pełnię artystycznego kunsztu muzyków. Polecam nie tylko muzycznym freakom rozkładającym utwory na czynniki pierwsze.

Czas teraz na mroczny, melancholijny art-rock spod znaku rodzimego Dumb Moon. Wczoraj pochodzący spod Andrychowa zespół opublikował w sieci swój najnowszy singieil, ja jednak mijający tydzień poświęciłem na obcowanie z liczącą sobie już prawie 3 miesiące EP-ką Szepty Mroku. Jest to przykład naprawdę nastrojowego, lirycznego grania idealnie nadającego się do słuchania w nocy bądź wieczorem, pod otwartym, gwiaździstym niebem w towarzystwie nomen omen Niemego Księżyca.

Wspomniana epka to tylko cztery utwory. Tyle samo na split ze Spalonymi Mostami nagrali warszawscy zimnofalowi post-punkowcy z Dead Tahiti. Pamiętacie zapewne jak rok temu jarałem się ich pierwszym albumem Fala, nieprawdaż? To teraz będę się jarał podobnie, choć to niezbyt akuratny czasownik przy tak chłodnej, psychodelicznej muzyce. Zespół trzyma się bowiem swojego stylu, powoli eksplorując i poszerzając jego granice. Warto obserwować dalszy rozwój tej kapeli, bo myślę, że jeszcze dużo dobrego przed nimi (i nami, słuchaczami).

Pełna melancholii jest również ballada Skymningsdans folk-metalowego zespołu Otyg. Jest to (a może był) jeden z projektów norweskiego artysty kryjącego się pod pseudonimem Vintersorg. W latach 98-99 wydali oni dwie płyty pełne mocno nasyconego ludowym instrumentarium, subtelnego grania. I choć muzycy co jakiś czas wspominają o planach nagrania trzeciego krążka, nie ma póki co żadnych konkretów. A szkoda...

Na naszej polskiej ziemi jednym z pierwszych folk-metalowych zespołów, które zdobyły większą rozpoznawalność był Radogost. Skoczne, rytmiczne utwory, dynamiczne partie skrzypiec, agresywny wokal i pisane po polsku teksty przyciągały do tej muzyki wielu słuchaczy spragnionych "naszego własnego Korpiklaani". Przez lata muzyka kapeli zmieniała się, czasem na lepsze, czasem na gorsze by aktualnie wypracować swój własny, folkowo-mistyczno-dekadencki styl. Bardzo chętnie jednak wracam do początkowego okresu twórczości, w tym do wydanej w 2009 roku W cieniu wielkiego dębu, która była zresztą jednym z prezentów jakie dostałem na 18-tkę (nota bene od jednego z obecnych czytelników strony). Jest na niej 14 bardzo dobrych utwór, z których w ostatnim tygodniu najczęściej młóciłem rodzimowierczy manifest, zaśpiewaną na dwa growle [sic!] Sławę i Cześć.

Ostatnie dwa akapity to odpowiednio thrash i power metal. W tym pierwszym gatunku nadal siedzę u naszych zachodnich sąsiadów. Nowa płyta Sodom siecze równo a szczególnie Twilight Void, marszowy w zwrotkach a przyspieszający w refrenie. Niemiecki thrash to jednak nie tylko "Wodos". To też nie tylko Kreator, Destruction czy alko-metalowy Tankard. Mniej znaną kapelą jest pochodzący z położonego na południowy zachód od Zagłębia Ruhry (będącego też zagłębiem teutońskiego thrashu) Düsseldorfu Assassin. Polecił mi go jeden z czytelników i z tego miejsca bardzo Ci Andrzej dziękuję. Na próbę odpaliłem sobie ich ostatnią EP-kę, Skullblast i jestem pod wrażeniem. Jest tu wszystko to, co w dobrym thrashu niezbędne, agresja, dynamika i hałas a także surowa, autentyczna bezpośredniość. Polecam!

W power metalu jedna wzmianka i też z krajów germańskich, gdyż w składzie Warkings mamy muzyków z Austrii, Niemiec i Szwajcarii a utwór, który katuję aż do znudzenia to Varangoi. opowiadający o Waregach, czyli tych spośród Wikingów, którzy "ratowali kobiety i ich kosztowności przed pożarem po tym jak mężczyźni z wioski nagle umarli" na terenie dzisiejszej Ukrainy, Białorusi i Rosji. 

Tym niewinnym żartem kończę dzisiejsze podsumowanie. Mam nadzieję, ze powyższe opisy i umieszczone na playliście propozycje zachęcą Was do szerszego zapoznania się z muzyką wymienionych artystów. Dajcie też znać, czego Wy najczęściej w ostatnim czasie słuchacie :)

Playlista: 03.08.2025 



Najpopularniejsze