poniedziałek, 29 września 2025

22.09-28.09.2025

 


Kronikarz pozdrawia z wakacji. Może to nie kurort Al-Inkluziv tylko Pafos na Wyspie Afrodyty ale i tak jest super. W przerwach między prowadzeniem wojny hybrydowej przeciw Imperium Osmańskiemu (Turcja wszak tuż tuż) postaram się choć pokrótce opisać ostatni, spędzony jeszcze w większości na rodzimej, małopolskiej ziemi tydzień.

Sporo muzyki powtórzyło się z tym czego do tej pory słuchałem. Southern rockowe 38. Special z ich jubileuszowym, podsumowującym 50 lat aktywności albumem Milestone umilało mi czas swoim melodyjnym i rytmicznym brzmieniem. Angole z Paradise Lost natomiast na najnowszym Ascension zaprezentowali niezmiernie eklektyczną ale i zaskakująco spójną muzykę, która powinna przypaść do gustu fanom niemal każdego okresu ich twórczości. Triumfalny powrót po kilku latach przerwy zanotowali też łączący melodyjny death metal z doomem i gothiciem panowie z Novembers Doom. Trzymają się swojego stylu ale potrafili go nieco odświeżyć i chwała im za to. Swoje brzmienie w interesujący sposób rozwija na pewno Castle Rat. Na drugim albumie, wydanym niedawno The Bestiary mamy jeszcze więcej epickiego pierwiastka przy nieco mniejszej obecności gruzu co tym bardziej podkreśla ten "fantasy medieval" charakter o którym mówi zespół.

Drugi LP wydał też twór o bardzo charakterystycznej nazwie - Godzilla Was Too Drunk to Destroy Tokio. Sideral Voivod to kolejna dawka punkowej agresji, kosmiczno-groteskowego antruażu i stonerowego, brudnego brzmienia. Tu nie ma miejsca na psychodeliczne transy, jest pędząca jak w hollywoodzkim filmie akcja.

Psychodeliczne transy to natomiast znak rozpoznawczy innej kapeli o równie długiej nazwie. The Answer Lies in the Black Void w piątek zaprezentowało kolejną już płytę - Transcedental. Muszę powiedzieć, że ten transcendentalny doom potrafi wciągnąć na długo. Perłą w koronie zaś jest wydany wcześniej jako singiel utwór Sine Morbo, urzekający każdym swoim pełnym smutku akordem.

W power metalu dużo płyt znanych już z poprzednich podsumowań. I folkowa Tierramystica i kosmiczna symfo-powerowa opera Aedan Sky czy absolutnie najlepsza płyta Axxis - Doom of Destiny. Z nowości trzeba wspomnieć natomiast o nowym krążku jednoosobowego projektu Tezza F. Echoes From The Winter Silence to typowy dla włoskiej sceny symfoniczny fantasy power, choć nie czuć w nim jakiejś wielkiej powtarzalności. Słychać za to solidne rzemiosło i wierność konwencji. Mnie to się podoba. O GaiaBeta wspomniałem za to przy okazji artykułu o brazylijskim power metalu. Od tego czasu dałem sobie za cel pełniejsze zapoznanie się z ich debiutem zatytułowanym Gate of GaiaBeta. Nie powiem, spodobało mi się to zaskakująco niemieckie jak na poludniowo-amerykańską kapelę granie. Ciężkie, surowe choć z nutą symfonii. Polecam ten krążek wszystkim, których tak jak mnie nieco rozczarowały w tym roku heavy/powerowe kapele zza naszej zachodniej granicy.

Właśnie ten niemiecki power. Są oczywiście lepsze i gorsze albumy ale nie ma wielu takich, które powaliły by mnie na kolana. Czy nowy Rage będzie wyjątkiem od tej reguły? Zobaczymy, póki co spodobało mi się przede wszystkim balansujące na granicy powera i thrashu szybkie i agresywne Innovation.

Czy coś już mogę napisać o nowym Amorphis? Jestem po kilku odsłuchach i Borderlands wydaje się płytą dojrzałą, dopracowaną ale bez takiej iskry geniuszu jak w przypadku AM Uniwersum czy późniejszego, bardziej odpowiadającego dzisiejszemu stylowi zespołu Eclipse.

Na koniec dwa zespoły, których dyskografię w ostatnim czasie sobie dość mocno odświeżam. Polska IRA, jeden z weteranów hard rocka i bodaj najmocniej swego czasu zbliżający się do estetyki hair metalowej zespół na naszej ziemi. Kultowy Mój Dom wszyscy znają ale ja też polecam album X z 2013 będący powrotem do cięższego grania bo dwóch bardziej balladowych albumach. Natomiast szwedzka Kaipa to klasyk progresywnego folk-rocka i tu w ostatnim tygodniu sięgałem po wydaną rok temu,  jedną z moich ulubionych Sommarfryningsljus jak i po Angling Feelings, które za sprawą Path of Humbleness dołączyło w tym roku do grona tych naj.

I na dziś to już koniec. Miało być krótko i zwięźle ale nie umiem tak dobrze operować konkretem przy moich tygodniówkach jak choćby Połamane Dzięki. Wybaczcie więc odrobinę rozwlekłości, dajcie znać jak Wam minął tydzień i polećcie coś fajnego do późno-letniego wypoczynku. Jak zawsze czeka też na Was playlista.

Playlista: 28.09.2025


piątek, 26 września 2025

Lato 2025 - Podsumowanie Kwartału

 

Lato w tym roku nas nie rozpieszczało słoneczną pogodą. Dopiero na sam koniec się postarało i mogliśmy pożegnać się z nim prawdziwie wakacyjnymi upałami. To aspekt meteorologiczny. A jak było z muzyką? Czy też raczej leniwie i dopiero we wrześniu, gdy sezon ogórkowy był już za nami, mogliśmy się cieszyć wysypem naprawdę solidnych albumów? Zaraz zobaczymy.


NAJCZĘŚCIEJ SŁUCHANY UTWÓR

Alice Cooper powrócił po 2 latach z nową płytą i jednocześnie Alice Cooper nagrał pierwszą od 50 lat płytę. Czuć nonsens? I tak i nie, pierwszy bowiem Alice to solista a drugi to zespół, od którego pochodzi obecne imię i nazwisko Vincenta Damona Furiera. Tak więc, Alice Cooper z zespołem nagrali świetny krążek, którego ukoronowaniem jest utwór What Happened To You, w którym mamy i rock'n'rollowy rytm, i jazzujące klawisze i przede wszystkim hard rockowe, soczyste gitary. Do tego melodia wyśpiewywana przez Alice'a z nutą ironii i szyderstwa. Czego chcieć więcej? 


NAJLEPSZE ALBUMY KWARTAŁU

Przyzwyczaiłem Was już zapewne, że w tej części zazwyczaj pojawiają się reprezentanci jednego z trzech gatunków - power metalu, doom metalu i rocka progresywnego. Tym razem przełamuję rutynę i zacznę od prawidziwe symfoniczno-metalowej perełkę. A Thousand Little Deaths to trzeci album holenderskiego Blackbriar. Początkowo jego nadchodząca premiera była przeze mnie traktowana neutralnie, ot kolejny "diva metal". Gdy jednak usłyszałem piąty singiel - The Last Sigh of Bliss oniemiałem. Dawno nie słyszałem tak subtelnego, romantycznego i pełnego emocji symfonicznego metalu. Był to też jeden z powodów, dla których wróciło mi szersze zainteresowanie tym gatunkiem w jego klasycznej, żeńskiej postaci. Dzięki temu trafiłem też na wydany rok temu debiut włoskiego Lay of the Autumn zatytułowany Of Love and Sorrow, przy którym również spędziłem niejedną miłą chwilę.

Kolejny rzadziej goszczący u mnie gatunek, thrash metal również może poszczycić się solidnym albumem. Jego autorem jest klasyk teutońskiej sceny - Sodom. Po dwóch mniej moim zdaniem udanych krążkach ekipa z Zagłębia Ruhry wraca z The Arsonist i co tu dużo mówić - niszczy, roz***ala i pali. Agresja, dynamika i ta umiejętność wplecenia do tego wszystkiego zaskakująco dobrej melodii to coś, czego nie słyszałem tu od dobrych 10-12 lat. Zaintrygował mnie też najbardziej chyba kontrowersyjny album Slayera - Diabolus in Musica i cóż, będę go bronił, bo to nadal "Pogromca" tylko trochę inny, może właśnie dlatego ciekawszy?

A spodziewaliście się u mnie pop-punku? Cóż, mam kilka ciepłych słów dla Good Charlotte za płytę Motel du Cap. Jest tu dużo luzu, prostych ale i przyjemnych dla ucha melodii i to jest coś, czego brakowało tej kapeli od czasu ostatniego udanego wg krążka - Cardiology z 2010 roku. 

W pierwszej trójce moich ulubionych albumów jest też wspomniany powyżej powrotny album zespołu Alice Cooper zatytułowany dość znacząco - The Revenge of Alice Cooper. To co pisałem w przypadku What Happened to You można w zasadzie ekstrapolować na cały krążek. Połączenie hard rocka, jazzu i rock'n'rolla w najlepszym wydaniu. Czuć, że płyta była nagrywana dla samej radości ze wspólnego muzykowania a nie z kalkulacji "co i jak zrobić, by się to dobrze sprzedało". I myślę, że właśnie dlatego sprzedało sie tak dobrze ;) Melodyjnym hard rockiem, i to nie są żarty, można nazwać też drugą połowę albumu Wybiła jedenasta takiego bardzo popularnego kiedyś, polskiego zespołu... Ich Troje. W ogóle ostatnie lata to dobry czas dla kapeli, która z mainstreamu przeszła do bardziej ambitnej, rockowej działalności. Dwa występu na Pol'and'Rocku nie są przypadkiem a jak widać po nich, młodzież potrafi się bawić do przebojów Wiśni i spółki bez poczucia cringe'u. Trzymam kciuki za dalszy rozwój i jeszcze więcej takich hard rockowych bangerów jak Vater Unser czy Supeł.

Ok, wyjątki od reguły mamy za sobą. Teraz przejdźmy do wielkiej trójki. W świecie power metalu lato obfitowało w naprawdę dużą ilość nowości, zwłaszcza ze strony tych największych firm. Czy udało im się utrzymać wysoki poziom czy to już raczej odcinanie kuponów? Trochę i jedno i drugie. Najlepszym absolutnie wydawnictwem ostatnich trzech miesięcy jest dla mnie Armageddon zespołu Warkings. Kapelę tę tworzą muzycy znani z wielu innych, bardzo dobrych powerowych składów, więc to doświadczenie na pewno pomogło im w nagraniu płyty ciężkiej i przebojowej, dynamicznej i agresywnej, bezpośredniej a zarazem epickiej. Właśnie w tej róznorodności (zaraz po uzależniających melodiach oczywiście) kryje się siła tego wydawnictwa. Jeśli chodzi o niemieckie zespoły z dłuższym stażem, zdecydowanie najbardziej spodobała mi się propozycja Mob Rules, zatytułowana Rise of the Ruler. Jest tu odpowiednia dynamika i melodyjność a także ciekawy klimat bez zbędnych ozdobników. Po prostu pędzący naprzód power metal a taki tygrysy lubią najbardziej. Jeżeli jednak łakniecie czegoś bardziej symfonicznego, epickiego a może i kosmicznego to w sukurs przyjdzie Wam debiut projektu Aedan Sky, o którym wspominam od kilku dni. The Universal Realm to muzyczna space opera, która spodoba się zarówno fanom niemieckiego grania spod szyldu Gamma Ray jak i miłośnikom symfonicznej epickości typowej dla włoskiej sceny muzycznej. Śledźcie mój profil, bo Aedan i Sky będą pojawiać się tu jeszcze przez długi, długi czas.

Dobra, teraz doom. Tu trochę dziwnie, bo z nowowści wciągnął mnie tylko drugi krążek epic/heavy/doomowego Fer de Lance. Fires on the Mountainside ma w sobie coś, co niezwykle przypomina mi geniuszy gatunku z Atlantean Kodex, tylko podanego w bardziej surowo metalowej formie. Album jest trochę przytłaczający ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ma też sporo podniosłych melodii, dzięki czemu odsłuch całości przypomina lekturę dobrego, batalistycznego fantasy. Zdecydowanie za to chętniej siegałem po starsze albumy. Przede wszystkim muszę wspomnieć o The Gathering, który dopiero teraz, posypuję głowę popiołem, tak naprawdę odkryłem. I na tyle na ile zdążyłem już poznać ich dyskografię, mogę powiedzieć, że to Nighttime Birds uważam za szczytowe osiągnięcie w ich karierze, lączące pierwsze krążki z Mandylionem na czele z alternatywą, w którą dopiero mieli stopniowo przejść. Innym klasycznym już albumem jest Turning Season Within, czwarta pozycja w dyskografii Draconian, będąca pięknym przykładem gotyckiego death/doomu. Nie można też zapomnieć, że w lecie straciliśmy absolutną legendę metalu - Ozzy'ego Osbourne'a. Jak każdy zapewne, odświeżyłem sobie nagrane z nim albumy Black Sabbath i tu naprawdę polubiłem chyba najbardziej odsądzany od czci i wiary Technical Ecstasy

Pozostaje nam jeszcze akapit poświęcony muzyce progresywnej, zarówno rockowej i metalowej. Zacznijmy od tej drugiej, bo debiutanckiej płycie gdańskiego Cobalt Wave bliżej zdecydowanie do cięższych brzmień. Men.Mind.Machine to świetna płyta, której koncept oscyluje wokół tematyki człowieczeństwa, rozwoju AI i emocji, które to wszystko w nas budzi. Emocji, które budzą się też w słuchaczu, zostając z nim jeszcze długo po wyłączeniu odtwarzacza. A to jest chyba najmocniejszą z możliwych rekomendacji. Polska ziemia wydała także inny ciekawy projekt. Dumb Moon czyli moi małopolscy krajanie tworzą mroczną, gotycką odmianę art rocka i ten klimat jest bardzo ważną częścią ich kompozycji. W tym roku mają już na konice EP-kę Szepty Mroku i dwa kolejne single a ja czekam na pełnoprawny debiut płytowy. Z zagranicznych wydawnictw natomiast mocno zanurzyłem się w historie opowiadane na płycie Olympus Mons, jednoosobowego projektu The Book of Revelation.


NAJWIĘKSZE ZASKOCZENIE

Cóż, nie będzie zaskoczeniem, jeśli napiszę, że największym zaskoczeniem (ale piękny pleonazm) była płyta Wybiła jedenasta, a w zasadzie utwory od numeru 9 wzwyż. Szybkie, gitarowe, intensywne granie, cudownie patetyczne ale też i autoironiczne teksty i solidna forma wokalna całej trójki sprawia, że niejeden wyjściowo rockowy czy hard rockowy zespół mógłby im pozazdrościć. 


NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIE

Pisząc o ulubionych albumach wspomniałem, że kilka uznanych, niemieckich power metalowych kapel wydało w tym czasie swoje nowe albumy. Wyróżniłem Mob Rules ale w tym gronie pojawiły się też krążki, może nie najgorsze, ale zdecydowanie nie na poziomie, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Największy problem mam z Giants and Monsters Helloweenu, drugiej płycie nagranej w poszerzonych, reunionowym składzie z wszystkimi trzema wokalistami za mikrofonem. Po mega-super-zajefajnym-over-the-top Helloween byłem przygotowany, że tegoroczny album może nie być aż tak udany ale hype i tak miałem spory. Wyszła płyta, która w dyskografii przeciętnego zespołu power metalowego byłaby na pewno mocnym punktem ale po legendzie i jednym z wynalazców gatunku spodziewałem się więcej. Nieco podobnie mam z Domination Primal Fear, choć ten krążek akurat stopniowo zyskuje mój szacunek. Nie jest to jednak tak udana płyta jak Metal Commando czy Delivering the Black (nie mówiąc o starszych, klasycznych pozycjach).

NAJWIĘKSZE ODKRYCIA

Tę sekcję pozwolę sobie podzielić na trzy podkategorie. Pierwsza to debiuty i tu zdecydowanie odkryciem tego roku jeśli chodzi o polską muzykę progresywną jest wspomniane już Men.Mind.Machine zespołu Cobalt Wave. Druga to zespół, który aktywny jest już od pewnego czasu ale odkryłem go przez ich najnowszy album. Mowa jak się pewnie domyślacie o Blackbriar i płycie A Thousand Little Deaths. Na koniec zaś The Gathering, legenda metalu, którą przez tyle lat może nie ignorowałem ale jakoś nigdy nie wpadła w orbitę moich zainteresowań. Na szczęście w tym roku to się zmieniło a ja mogłem się cieszyć ich albumami od nr 3 do 5, ze wskazaniem na czwórkę, czyli chwalone już powyżej Nighttime Birds.

OCZEKIWANA NA PRZYSZŁOŚĆ

Lato skończyło się we wtorek a już kilka dni wcześniej swoje premiery miało kilka wspaniałych płyt, o których już pisałem przy okazji podsumowań tygodnia albo na pewno pisać będę. A na jakie płyty zaplanowane na jesień czekam najbardziej? Spójrzmy:

Testament - Para Bellum - 10.10

Frayle - Heretics & Lullabies - 10.10

Grailknights - Forever - 17.10

Shiraz Lane - In Vertigo - 24.10

Remina - Silver Sea - 24.10

Elettra Storm - Evertale - 24.10

Mago de Oz - Malicia (La Noche de las Brujas) - 31.10

Novembre - Words of Indigo - 07.11

BloodBound - Fields of Swords - 21.11

Treat - The Wild Card - 21.11

Spock's Beard - The Archeoptymist - 21.11


PODSUMOWANIE

Czy lato było piękne tego roku? Cóż, może nie najpiękniejsze ale niejedna solidna kompozycja po nim pozostała. Czterdzieści najczęściej przeze mnie słuchanych znajduje się oczywiście na podlinkowanej poniżej playliście. Ja tradycyjnie zapraszam Was do dyskusji, czekam na Wasze podsumowania ostatnich trzech miesięcy i polecenie mi ciekawych płyt - tych już wydanych i tych, na które czekacie najmocniej. 

Playlista: Lato 2025

poniedziałek, 22 września 2025

15.09-21.09.2025

 


Czołem ludziska! Wrzesień wszedł już, jak to mówi młodzież, na pełnej więc jest tyle świetnej muzyki do odsłuchu, że zaczyna brakować czasu. Po raz kolejny robią mi się zaległości, te z poprzedniego weekendu nadrobiłem teraz ale cóż począć, gdy ostatni piątek przyniósł następną paczkę gorących premier? Ktoś powie, że nie powinienem narzekać i muszę przyznać mu rację. Więc zamiast kolejnych marudnych zdań przejdźmy do właściwej części artykułu.

Zaczniemy od mocnego uderzenia, bo co innego oznacza "power" po angolsku jak nie "moc"? Tu zdecydowanie nominuje nowa francuska space opera nagrana przez Sebastiena Chabota i Boba Salibę (na co dzień Galderia) pod szyldem AedanSky. The Universal Realm ma w sobie wszystko by stać się power metalowym odkryciem tego roku. Intensywne orkiestrację, szybkość i dynamika a przede wszystkim melodie, które opanowują umsył z prędkością światła. Dociekliwi znajdą tu nawiązania do wielu legend europejskiego powera i jest to kolejny argument za tym, by dokładnie przesłuchać ten krążek. Ja po wielu wielu spinach mam już swoje ulubione numery, które w liczbie trzech lądują na dzisiejszej playliście. Jeden z nich, Call of the Universe był dodatkowo najczęściej słuchanym przeze mnie w tym tygodniu utworem. 

Z nowych albumów power metalowych w dalszym ciągu chętnie sięgam po niezwykły, pełen nawiązań do kultur prekolubmijskich Trinity brazylijskiego Tierramystica i bardzo, jak zwykle zresztą judaspriestowy Primal Fear, który na Domination Ameryki [sic!] nie odkrywa ale gra swoje na dobrym poziomie.

Prócz nowości, wzięło mnie na ponowne przekopanie się przez dyskografię greckiego Wardrum a zwłaszcza pierwsze, nagrane jeszcze z Yannisem Papadopoulosem na wokalu albumy. Naprawdę, na tle reszty euro-powera była to muzyka wyjątkowa, bardzo surowa, ciężka i, właśnie dzięki głosowi Yannisa, dosłownie chropawa. Nie brakowało w niej jednak również ciekawych, nieraz bardzo urokliwych (jak choćby w Four Seasons melodii). O pełnym dramaturgii, jak i całe życie "dziewięciodniowej królowej" Lady Jane Grey wspominałem już we wczorajszym poście a dziś polecę Wam jeszcze bardziej agresywny Let the Flames Grow, z albumu Awakening z 2016 roku, po którym pan wokalista skupił się na coraz bardziej popularnym Beast in Black, zostawiając starych kolegów w niezbyt ciekawej sytuacji.

Jak już pewnie wiecie z kilku ostatnich wpisów, moja miłość do płyty Doom of Destiny niemieckiego Axxis przeżywa prawdziwy renesans. Czy jednak można się dziwić, skoro to płyta bliska ideału? Nigdy wcześniej i nigdy później panowie (z pomocą pani Lakonii) nie grali tak swobodnie, tak szybko, tak epicko, tak melodyjnie i tak dalej i tak dalej... Uważam, że każdy miłośnik power metalu powinien sięgnąć po ten krążek a tych nieprzekonanych zapraszam na dzisiejszą playlistę, znajdziecie tam trzy świetne, rozpędzone kawałki, obok których nie da się przejść obojętnie.

Dużo ciekawych premier pojawiło się też w szerokim i zróżnicowanym świecie doom metalu. Najważniejsza to oczywiście Ascension, weteranów death/doomu (i nie tylko jak wiemy z historii) Paradise Lost. Zdaję sobie sprawę, że jest to za wcześnie na tak mocne deklaracje ale wydaje mi się, że to może być najlepszy krążek odkąd ekipa z Halifaxu przywróciła death metalowe elementy do swego brzmienia. Balans pomiędzy starym, mniej starym, nowym i nowszym PL udało się wyważyć perfekcyjnie, dzięki czemu mamy album, którym zachwyci się zarówno fan Icon, Draconian Times jak i The Plague Within czy Gothic. Niemniej jednak, za jakieś 2-3 tygodnie zapytajcie mnie czy nadal tak będę uważał, bo póki co hype na Ascension mam taki, że mogę nie być w pełni świadomy swych słów.

Dalej mamy kolejny zespół z długą historią. Novembers Doom to jeden z pierwszych doom/metalowych kapel za oceanem i choć stopniowo ich muzyka nabierała melodyjności, zbliżając się czasem do melodeathu czy dark metalu to pierwiastek doomowy był zawsze obecny, nie tylko w nazwie zespołu. Major Arcana to pierwsze wydawnicto od wydanego w 2019 roku Nephilim Grove i mogę powiedzieć, że panowie dobrze wykorzystali ten czas. Album jest świeży, odpowiednio ciężki i ponury ale i w departamencie melodii na solidnym poziomie. Myślę, że będzie się kręcił u mnie często i przez wiele najbliższych tygodni.

Po death/doomowych klasykach czas na coś bardziej kamieniarskiego, choć Castle Rat swą muzykę nazywa fantasy doom metalem. The Bestiary to następca wydanego rok temu, bardzo dobrze przyjętego debiutu i jako drugi krążek spełnia świetnie swoją rolę. Zespół trzyma się swojego stylu ale na "dwójce" wszystkiego jest więcej - więcej epickości, więcej gruzu, więcej psychodelii i więcej zapadających w pamięć melodii. Jeden więc wniosek płynie z tych pierwszych trzech dni spędzonych z "bestiariuszem"? Słuchać go jeszcze więcej niż debiutu!

Co jeszcze z takich bardziej ponurych dźwięków wpadło mi w ucho w tym tygodniu? Na pewno najlepszą kompozycją na nowej płycie occult rockowego Year of the Goat jest przebojowa i zmysłowa The Queen of Zemargad, choć jeśli dobrze prześledzić tekst utworu jego wymowa jest bardziej polityczna, wręcz buntownicza.

Nie słabnie też moja sympatia do tegorocznego wydawnictwa symfoniczno-gotyckiego Blackbriar. Tym razem najczęściej słuchanym utworem z A Thousand Little Deaths nie było The Last Sigh of Bliss tylko mniej przebojowe, ale również pełne emocji Floriography.

Zmysłowo gra też polski Dumb Moon a w moje kronikarskie ucho wpadła ostatnio singlowa kompozycja Zegar, pełna refleksji na temat upływającego czasu i życia. Nadal też nie mogę oderwać się od otwierającego ostatnią EP-kę utworu Początek, który coraz bardziej kojarzy mi się ze Strange Machines, będącym pierwszą piosenką z legendarnego albumu Mandylion, wydanego w 1995 roku przez The Gathering

Skoro już dotknęliśmy art-rocka i powiązanego z nim rocka progresywnego, czas na słów kilka o ostatnim w dyskografii szwedzkiej Kaipy, zeszłorocznym Sommargryningsljus. W podsumowaniu 2024 roku pisałem o nim tak: kolejna magiczna muzyczna podróż z legendą progresywnego folk-rocka. Gitary i skrzypce, klawisze i flety zamknięte w ośmiu kunsztownie skonstruowanych kompozycjach. Czy po 15 miesiącach od premiery podpisałbym się ponownie pod takim stwierdzenie? Tak i to obiema rękami. Dowody macie na playliście.

Czas na kolejny muzyczny kontrast. Mianowicie przechodzę do świata AORa i glam metalu, który dziś ma naprawdę mocną reprezentację. Najważniejszą dla mnie premierą był tu singiel Reckless autorstwa niesamowitej Chez Kane. Soczyste gitary, mocny rytm, uzależniająca melodia i obowiązkowa dla lat 80-ych solówka na saksofonie to prosty przepis na przebój. Utwór zapowiada trzeci studyjny album w karierze artystki i liczę, że będzie to kawał dobrego melodyjnego grania a Chez po raz kolejny udowodni, że jest godną następczynią takich wokalistek jak Lita Ford czy Lee Aaron.

Bardzo przyjemnie słucha się też singli zapowiadających nowy krążek fińskiego Shiraz Lane. Come Alive czy Live a Little More idealnie wpisują się w nurt new wave of scandinavian hair metal i spokojnie mogłyby zostać nagrane przez jedną z amerykańskich kapel z Zachodniego Wybrzeża te 35-40 lat temu. 

34 lata temu światło dzienne ujrzała też płyta Mój Dom zespołu IRA, pełna właśnie takiego amerykańskiego grania. Od kilku tygodni znów słucham częściej muzyki pana Gadowskiego i spółki a zainspirowany wpisem Starego Metalowca, który był na ich koncercie, zacząłem regularnie słuchać chyba najbardziej epickiej kompozycji w ich dyskografii, pochodzącej właśnie ze wspomnianego powyżej albumu Nie zatrzymam się. Wrzucam ją na playlistę i zachęcam do odsłuchu, ciekawi mnie, czy Wy też poczujecie się "jak ruchomy cel w ulicznej bójce" ;)

Teraz przejdźmy do łagodniejszej wersji melodyjnego rocka. W kategorii AOR ostatnio też pojawiło się kilka solidnych pozycji. Brotherhood zespołu FM już znacie, a zwłaszcza najlepszą na płycie Don't Call It Love ale co powiecie na nowość od innej ekipy z równie długim, jeśli nie dłuższym stażem. 38 Special grają rockowo i melodyjnie w tradycyjnym południowym stylu, nie stroniąc też od wpływów bluesowych czy country. Milestone to ich pierwszy album z premierowym materiałem od ponad 20 lat, wydany z okazji 50-ej rocznicy rozpoczęcia działalności scenicznej. Jak na taki okolicznościowy krążek jest bardzo świeży i przynosi dużo przebojowego grania. Ja od pierwszego odsłuchu zakochałem się w All I Haven't Said ale już teraz wiem, że to nie jedyna perełka na płycie. Liczę, że przez najbliższe dni odkryjemy ich więcej.

Na koniec jeszcze jedna stylistyczna wolta. Z melodyjnego southern rocka do ostrego, buntowniczego goth-punku. Meluzna to pochodząca z Warszawy kapela, która niedawno wydała debiutacką EP-kę zatytułowaną Demon Rise. Przyznam się, że polubiłem te kilkanaście minut horror-punkowej jazdy, która przypomina mi o bardzo lubianych przeze mnie a ostatnio bardzo mało aktywnych przedstawicielach sceny psycho- i horrorbilly (chociażby Night Nurse czy The Wolfgangs). Tytułowy utwór wrzucam na playlistę i liczę, że to będzie tylko pierwszy krok w naprawdę udanej karierze zespołu.

Nasza muzyczna sinusoida, bo tak chyba możnaby graficznie przedstawić dzisiejsze podsumowanie, tutaj się kończy. Miłośników funkcji falowych zapraszam do odsłuchu przygotowanej przeze mnie playlisty, niech fale dźwiękowe niosą Was przez kolejne siedem dni. Dajcie też znać, jak Wam i Waszym odtwarzaczom minął ten czas, czekam na komentarze i rekomendacje!


 

piątek, 19 września 2025

Brazylijski Power Metal - Playlista Tematyczna

 


Power metal tradycyjnie dzieli się na amerykański (czyt. północnoamerykański) - surowy, mocniej czerpiący z thrash i epic doom metalu oraz europejski, bardziej melodyjny i bombastyczny. Na scenie europejskiej z kolei można wyróżnić co najmniej trzy główne ośrodki - niemiecki, fiński i włoski. Gdzieś obok tego funkcjonującego od lat podziału istnieje jeszcze jedna, ciekawa a nie zawsze zauważana scena - brazylijska. Niedawna premiera nowej płyty Tierramystica zainspirowała mnie, by dziś przybliżyć Wam najciekawsze moim zdaniem power metalowe zespoły z Kraju Kawy. Jest ich dwanaście i na podstawie ich muzyki będzie nam łatwo zauważyć pewne cechy, które wyróżniają tę scenę na tle pozostałych. 

Tyle tytułem wstępu, a oto wspomniana dwunastka:

1) Aquaria - absolutnie mój ulubiony brazylijski zespół. Symfoniczny power metal w najlepszym wydaniu, liczne nawiązania do muzyki ludowej rdzennych mieszkańców Amazonii, szacunek do natury w warstwie tekstowej i ten aksamitny lecz wcale nie aż tak delikatny wokal Vitora Veigi sprawiają, że każda minuta spędzona z Aquarią to uczta dla zmysłów

2) Angra - legenda brazylijskiej sceny i power metalu w ogóle. Od pierwszych płyt wypracowała sobie swój unikalny styl, znajdujący później wielu naśladowców. Progresywny power metal również sięgający po elementy ludowe a przede wszystkim same "gwiazdy" za mikrofonem - od nieodżałowanego Andre Matosa, przez utalentowanego Edu Falaschiego po aktualnie, Fabio Lione - króla power metalu

3) Tierramystica - zespół, który zachwycił mnie w 2014 roku, gdy odkrylem wydany rok wcześniej album Heirs of the Sun. Cieszy bardzo ich powrotny, świetny krążek Trinity, który oferuje nam kolejne kilkadziesiąt minut mocno inspirowanego kulturą ludów Andyjskich power metalu

4) Age of Artemis - progresywny power metal, mający na koncie trzy albumy. Pierwszy rozpędzony, melodyjny, drugi chyba trochę za bardzo progresywny i zbyt wolny i wreszcie trzeci, wydany w 2019 roku Monomyth, który łączy to co najlepsze z poprzedników, unikając popełnionych po drodze błędów

5) Almah - początkowo side project a po jego odejściu z Angry przez kilka lat główny zespół Edu Falaschiego. Muzyka, którą tu prezentował to również progreswyny power metal ale jednak cięższy i mroczniejszy niż do tej pory

6) Armored Dawn - pochodząca z Sao Paulo grupa grająca cięższy, surowy heavy/power metal a tematycznie uciekająca z Ameryki Południowej w stronę kulturt wikingów. Miałem okazję widzieć ich na żywo przed HammerFall w Krakowie w 2018 roku i zrobili na mnie naprawdę dobre wrażenie

7) Hibria - rozpędzony metal z pogranicza speedu i powera, z czasem inkorporujący nawet elementy thrash metalowe. Ja osobiście najbardziej lubię pierwsze trzy krążki z rozgrzewającym do czerwoności The Skull Collector na czele

8) Vandroya - melodyjny power z niesamowitą Daisą Munhoz na wokalu. Na stanie dwie świetne płyty i szkoda tylko, że ostatnia wydana w 2017 roku...

9) Kattah - jedna z najbardziej oryginalnych grup prezentowanych w dzisiejszym artykule. Solidny, power metalowy rdzeń z bogatymi tak andyjskimi jak i arabskimi ornamentami

10) Soulspell - brazylijska metalowa opera dowodzona przez perkusistę Heleno Vale, znana nie tylko z własnej, wymyślonej na potrzeby projektu historii ale i wielu ciekawych coverów przebojów muzyki pop. Na wokalu śmietanka lokalnej (i nie tylko) sceny muzycznej, w tym wspomniana już wcześniej Daisa Munhoz

11) GaiaBeta - jedyny debiutant w dzisiejszym zestawieniu. Gate of GaiaBeta wydany w maju tego roku to 8 utworów utrzymanych w heavy/power metalowej stylistyce i w zróżnicowanych tempach. Obiecałem sobie, że w końcu przysiądę do tego albumu i myślę, że dziś mam ku temu najlepszy powód

12) Endless - prog-powerowy zespół, w którym Vitor Veiga udzielał się przed działalnością w i w trakcie kilkuletniej rozłąki z Aquarią. Muzyka mroczniejsza, bardziej refleksyjna i czysto metalowa, której głos wokalisty dodaje tym większej dramaturgii

Jak możecie już zauważyć, w brazyliskim power metalu bardzo często pojawiają się odwołania do muzyki ludowej Ameryki pre-kolumbijskiej. Duży nacisk kładzie się też na progresywne i symfoniczne elementy, choć oczywiście nie zawsze. Czasem jest po prostu ostro, szybko i do przodu jak chociażby w muzyce Hibrii. Jakby na to jednak nie patrzeć, jest to stale rozwijająca się scena i jestem pewien, że jeszcze niejeden ambitny i niezwykły zespół z Kraju Kawy czeka na odkrycie. A może Wy znacie i polecacie jeszcze jakieś inne brazylijskie zespoły power metalowe? Chętnie posłucham a Wam zostawiam playlistę, na którą trafiły po 4 kompozycje każdego z opisywanych artystów. Tenham um bom dia, amigos!

Playlista: Brazilian Power Metal

poniedziałek, 15 września 2025

08.09-14.09.2025

 


Witam wszystkich i zapraszam na muzyczne podsumowanie tygodnia. Dziś będzie sporo nowości, zarówno z ostatniego jak i poprzedniego tygodnia. Tak się szczęśliwie wszystko ułożyło, że miałem w końcu trochę więcej czasu by więcej czasu poświęcić wielu naprawdę ciekawym premierom, choć i starszej muzyki też tu nie zabraknie.

Zacznijmy od power metalu, który ostatnio powrócił u mnie do łask. Najważniejszą premierą tego weekendu był debiut projektu Aedan Sky, za który odpowiadają muzycy znani z francuskich kapel Galderia i Kingcrown. O obu z nich mogliście już poczytać na łamach Kroniki, o singlu promującym album The Universal Realm również. Jak brzmi cały album? Cóż, zarąbiście. Podniosły, symfoniczny power metal jaki tygrysy lubią najbardziej. Czuję, że może to być jeden z najlepszych powerowych debiutów tego roku. Nim jednak oficjalnie to napiszę poczekajmy trochę i zobaczmy, czy ten zapał nie wypali się powoli w ciągu kolejnych tygodni. Na razie jednak jestem mocno podekscytowany.

Jeszcze kilka tygodni temu pisałem, że nowe płyty zasłużonych dla gatunku zespołów nie powalają na kolana. Dziś jednak muszę napisać krótkie sprostowanie. Dałem bowiem drugą szansę nowemu krążkowi Primal Fear i zaczynam powoli doceniać muzykę zawartą na Domination. Na plus dużo powerowych galopad, w tym singlowa Far Away, która teraz podoba mi się dużo bardziej niż zaraz po premierze, ciekwie brzmi też bardziej agresywny Destroyer. Ogólnie, ekipa Scheepersa i Sinnera nie wymyśla tu niczego nowego ale dla lubiących taki mocno inspirowany Judasami power metal będzie to kolejna solidna propozycja.

Miłym zaskoczeniem była dla mnie za to premiera albumu Trinity, brazylijskiej Tierramystica. Słuchałem tego bandu namiętnie jakieś 10-11 lat temu i w pewnym momencie straciłem nadzieję na coś nowego. Od kilku lat w streamingach zaczęły pojawiać się pojedyncze single i nagle bum, wpada nam pełnoprawna płyta. I naprawdę wpada z hukiem i ponownie budzi się we mnie miłość do tego bogato inkrustowanego indiańskim folkiem power metalu. Cieszy również fakt, że po pięciu latach przerwy, w szeregi grupy powrócił oryginalny wokalista, którego głos jest jednym z mocnych punktów krążka. Świetnie sprawdza się zarówno w typowo powerowym Eldritch War jak i balladowym Bedtime Stories. Oba te kawałki znajdziecie na dzisiejszej playliście.

Z Brazylii pochodzi wiele ciekawych power metalowych kapel. A czy znacie jakąś z Estonii? Tak się składa, że ja znam. Mowa o działającym w Tallinie, stolicy kraju, Villain in Me. W poprzedni piątek opublikowali swoją nową EP-kę pt. Dread the Night, która bardzo mi się spodobała. Nie jest to taki cukierkowy flower power jak w zbliżonej kulturowo Finlandii, czuć tu więcej mroku choć utwory są mimo wszystko melodyjne i łatwo wpadające w ucho. Czuję, że ten minialbum będzie się u mnie kręcił dość często i stanie się punktem wyjścia do zapoznania z wydanymi w ostatnich kilku latach longplayami.

Obiecałem też troche starszych płyt. W kategorii power metal jest to Doom of Destiny niemieckiego Axxis, absolutnie moja ulubiona pozycja w bogatej dyskografii tej kapeli. Symfoniczny patos, przebojowe melodie, dynamika i energia przebijające z każdej piosenki i, chyba jedyny raz w historii Axxis, tak duży udział gościnnego, damskiego wokalu (w tej roli Kerstin Bischof vel Lakonia) - to połączenie dosłownie powala na kolana. To właśnie z Doom of Destiny pochodzą (poza Little Look Back z "dwójki") najczęściej przeze mnie słuchane utwory zespołu. Dziś dzielę się z Wami dwoma z nich - przebojowym Revolutions i epicką Astorią.

Nie wiem czy Wy, mówię do miłośników power metalu, ale ja na pewno czekam na nowy album norweskiego duetu Keldian. Choć może ostatnie ich wydawnictwo, The Bloodwater Rebellion to w 90% hard rock a nie power to panowie Andresen i Aardalen są zdolni do pisania niesamowicie wciągającej muzyki. Niestety, aktualnie możemy jedynie zadowolić się płytą Liberate Ignis nagraną pod szyldem Madam Curie przez pierwszego z tych panów. Muzycznie i klimatycznie blisko jej do ostatniego krążka Keldian i jest to jak najbardziej na plus. Utwory są ciekawe, mądre i chce się do nich wracać. Moje ulubione na ten moment to October Trails i Each Dawn I Die i to właśnie z nimi możecie zapoznać się na playliście. 

Jak widać ten tydzień był nie tylko mocno powerowy ale też sporo hard rocka przewinęło się przez moje głośniki. Wspomnieć należy na pewno o FM, jednym z weteranów dojrzałej (z ang. adult oriented rock - AOR) odmiany melodyjnego hard rocka. Panowie w ostatnich latach są bardzo płodni jeśli chodzi o nowe nagrania a Brotherhood to już ich trzeci krążek w ciągu ostatnich czterech lat. Póki co nie wpływa to na jakość kompozycji. Zespół wierny jest swojemu stylowi, grając przyjemne dla ucha, raz bardziej bluesowe, czasem mocniej rockowe kawałki o miłości, wolności i codziennych sprawach każdego rockmana. Ja to kupuję i polecam jako odskocznię od ostrzejszej muzyki.

Jeśli AOR to muzyka dla dojrzałego słuchacza (nie mylić z boomerem :p ) to z młodzieńczym hedonizmem na pewno łączy się hair metal. Mam do tego stylu niesamowitą sympatię, choć lata jego największego wzlotu i jeszcze boleśniejszego upadku mogłem śledzić co najwyżej z kołyski. Zawsze też powtarzam, że by wyrobić sobie obiektywne zdanie na ten temat warto sięgnąć głębiej niż tylko po Poison, Motley Crue czy Bon Joviego. Wśród mniej znanych kapel trafia się wiele perełek i ich odkrywanie traktuję jak prawdziwą pasję. W tym tygodniu wpadłem na trop Cats in Boots, japońsko-amerykańskiej kapeli, która pozostawiła po sobie w zasadzie jeden pełnoprawny album studyjny, aktualnie katowany przeze mnie Kicked and Klawed. Ale to jest przebojowe, dynamiczne granie. Mógłbym do tego skakać i machać głową godzinami, nie zastanawiając się nad metrum, złożonością solówek czy zaskakującymi zmianami tempa. I taka muzyka też jest czasem potrzebna. 

To że uwielbiam hair metal nie znaczy wcale że zaraz po takim Cats in Boots z głośników nie poleci coś zgoła odmiennego. Muzyka progresywna w tym roku nie przestaje mnie zaskakiwać. Bardzo dobre wrażenie nadal robi na mnie drugi album polskiego Pinn Dropp. O For the Love of Drama pisałem już tydzień temu a i tak nie wiem, czy po kolejnej serii odsłuchów znam go już na wskroś. To muzyka do stopniowego odkrywania, wyłapywania różnych inspiracji i zaskakiwania się oryginalnymi patentami. A jednych i drugich jest tu dużo. Gdzieś słyszę subtelność Sylvan, gdzieś ciężki riff a la Black Sabbath ale najważniejsze, że cały czas czuć, że jest to po prostu Pinn Dropp. Trudno chyba o lepsze rekomendacje.

W dyskografii Kaipy pora na album numer 14. Urskog to zaraz po starszym o 8 lat Sattygu mój ulubiony krążek tej legendy szwedzkiego prog-rocka. Czarująca jest tu już sama okładka - promienie słońca przebijające się przez gęsty sosnowy gaj świetnie wprowadzają w klimat płyty. Same dźwięki też są magiczne, wzbogacone o skrzypce, filety lub inne mało rockowe instrumenty. Długość utworów jest również zróżnicowana, waha się od kilku minut w moim ulubionym In the Wastelands of My Mind przez nieco ponad dziesięć w pachnącym żywicą In The World of Pines po długi, skłaniający do zadumy The Bitter Setting Sun. Wszystkie trzy utwory (czyli w sumie połowa tracklisty) znajdziecie na dzisiejszej playliście, co czyni Kaipę jedną z najlepiej reprezentowanych na niej grup ale czy da się jakoś ograniczyć tę magię którą aż pachnie Urskog?

Teraz, po wspomnianej wyżej Estonii, czas na kolejny mało metalowy kraj. A w zasadzie terytorium zależne. Ponownie więc zapytam, czy ktoś słyszał jakiś zespół z Gibraltaru? Jeśli nie, zapraszam do zapoznania się z muzyką wecandividebyzero, którzy w końcu po serii singli zaprezentowali swój self-tittled debiut płytowy. Ich muzykę najłatwiej określić mianem ekstremalnego prog-metalu. Dużo to growlingu, blastów ale są też spokojniejsze, bardziej refleksyjne momenty. Mnie najbardziej do gustu przypadł bodaj najbardziej eklektyczny na płycie Crossfire ale czuję, że każdy typ czytelnika Muzycznej Kroniki znajdzie tu coś dla siebie. 

Udało mi się w końcu też więcej czasu poświęcić dla nowej płyty Green Carnation. A Dark Poem Part I: The Shores of Melancholia to pierwsze wydawnictwo norweskiej grupy po 5 latach. Czy warto było tyle czekać na nowe dokonania Tchorta i spółki? Myślę, że tak, bo dostajemy dojrzałą, pełną emocji i nastrojową muzykę, która prócz progresywnych elementów ma gdzieś tam ukryty pewien doomowy pierwiastek, choć jak wiemy, kapela dawno już odeszła od swoich death/doomowych korzeni. 

A jeśli już o doom metalu, tu nadal nurzam się w zaczarowanych dźwiękach fairy doom metalowych pań z Faetooth. Labyrinthine to drugi longplay ekipy z Los Angeles i potwierdzenie, że na tle coraz bogatszej i zróżnicowanej doomowej sceny można zaproponować coś wyjątkowego.

Wyjątkowo brzmi też nasz rodzimy Optical Sun na płycie Diabeł. Jest to jedyne w swoim rodzaju połączenie kina, poezji i sludge/doomu. Mamy tu wstawki z kultowego horroru Andrzeja Żuławskiego, cytaty z wierszy poetów wyklętych i dużo tłustego, ponurego grania. Polecam ten album wszystkim, dla których w odbieraniu sztuki najważniejsza jest synestezja.

Ci którzy lubią doom metal i psychodelię, przeważnie nie pogardą też occult rockiem. Mistrzami tego ostatniego gatunku można nazwać na pewno zespół year of the goat. Ich najnowsza płyta Trivia Goddes tylko potwierdza ich wysoką formę i umiejętność tworzenia równocześnie skocznych i melodyjnych a także niesamowicie klimatycznych i mrocznych piosenek. Jedną z nich jest The Queen of Zemargad, której słucham po kilka razy dziennie. 

Regularnie od kilku miesięcy moich podsumowaniach pojawia się kącik thrash metalowy. Znajdziecie w nim Exodus i płytę Tempo of the Damned. Polecił mi ją jeden z czytelników i muszę przyznać że jest to kawał porządnego thrashu. Moja ulubioną kapelą w tym podgatunku metalu jest nowojorski Overkill i przez głos wokalisty czuć tu dużo podobieństw do ekipy Bobby'ego Blitza. Nie chcę umniejszać jednak talentów członków Exodusa, bo i instrumentalnie i wokalnie stają tu na najwyższym poziomie. 

Regularnie też na playlisty trafia utwór Last Sight of Bliss symfoniczno-metalowego Blackbriar. I dziś również nie ma wyjątku od tej reguły. 

Na sam koniec trochę industrialnego folk metalu czyli, jak już pewnie się domyślacie, kolejny singiel czarnego bzu. Jedź ma z początku może nie wpada z ucho tak łatwo jak Południca ale po kilku odsłuchach zaczynam czuć, że jej siła tkwi nieco głębiej, w samym klimacie opowiedzianej historii. 

Tym nowoczesno-ludowym akcentem dobijamy do końca podsumowania. Ciekaw jestem jak wam minął ten tydzień i co wam w duszy grało. A jako dźwiękową ilustracje to tego dość długiego tekstu proponuję tradycyjnie playlistę. Link tam gdzie zawsze. 

Playlista: 14.09.2025


piątek, 12 września 2025

Björn “Speed” Strid - Playlista Tematyczna

 


Dziś wracamy do formatu artykułu, w którym gwiazdą jest tylko jeden artysta. Tradycyjnie już do tego typu wpisów wybieram muzyka mającego na koncie występy w co najmniej kilku różnych zespołach plus odpowiednią ilość gościnnych występów. Przez kartki muzycznej Kroniki przewinęli się więc tak rozchwytywani wokaliści jak choćby Fabio Lione,  czy Jeff Scott Soto. Tym razem mój wybór padł na obchodzącego dwa dni temu swoje 47 urodziny Björna "Speed" Strida i to właśnie o nim sobie poczytamy. I posłuchamy oczywiście :)

Tradycyjnie na początek notka biograficzna. Strid przyszedł na świat 10 września 1978 roku w Helsingborgu i już od młodych lat interesował się szybką, ekstremalną muzyką. Stąd też przez kolegów ze szkoły zaczął być nazywany  "Speed". W 1995 roku był jednym z założycieli zespołu Inferior Breed, który po zmianie nazwy na Soilwork zrobił międzynarodową karierę jako jeden z najbardziej znanych przedstawicieli melodyjnego death metalu. Stopniowo ich brzmienie ewoluowało w rejony groove, melodic czy heavy metalowe nie tracąc jednak na ciężkości i dynamice. Stojąc za mikrofonem Soilwork, Björn wykorzystuje pełen wachlarz swych wokalnych możliwości - od wysokiego, czystego śpiewu po gardłowy growling. Wspólnie wydali już 12 longplayów a ich dyskografię zamyka wydany w 2022, bardzo dobrt Övergivenheten.

W 1998 roku powstał zespół Darkane, grający miks thrash, melodic-death i symphonic metalu. Początkowo jego członkiem był Björn a jego głos zarejestrowany został na pierwszych demówkach. Później zastąpił go Lawrence Mackrory i to z nim w składzie nagrano debiut pt. Rusted Angel.

Z gitarzystą tego zespołu Klasem Idebergiem, Strid połączył ponownie siły w zespole Terror 2000. Przez 6 lat wspólnej aktywności wydali trzy albumy studyjne, na których thrash metal łaczy się z melodeathem. W 2005 roku Björn opuścił zespół, którego dalsze losy pozostają nieznane...

Rok później swoją premierę miał pierwszy i, jak się później okazało, jedyny album projektu Coldseed. Mimo faktu, że zaangażowani w niego byli głównie muzycy znani z power metalowego Blind Guardian, kapela obracała się w modnych wówczas, gotycko-industrialowych kręgach. 

Nieco wcześniej, bo w 2004 roku rozpoczęła się trwająca do dziś współpraca wokalisty z włoskim przedstawicielem melodyjnego death metalu - Disarmonia Mundi. Przez ten czas powstało aż pięć albumów, na których Speed jeset albo głównym wokalistą albo słychać go w połowie lub więcej utworów. Przyznam się, że jest to jeden z moich ulubionych melodeathowych zespołów, więc tym bardziej polecam go Waszej uwadze. (Ulubionym jest, nie zgadniecie.... Soilwork ;) )

Rok 2007 w wykonaniu Björna Strida był zapewne szokujący dla wielu fanów metalu a to za sprawą zespołu The Night Flight Orchestra, który założył wspólnie z kolegą z Soilwork, gitarzystą Davidem Anderssonem (zmarły w 2022r.). Melodyjna, przebojowa, mocno inspirowana sceną AOR muzyka zyskała mu rzesze nowych fanów i do dziś wiele osób z niecierpliwością czeka na kolejne albumy kapeli. Jest ich już siedem, w tym najnowszy, wydany na początku tego roku, Give Us To the Moon, zbierający świetne opinie wśród krytyków i słuchaczy.   

Najciekawszy i zarazem najbardziej pracowity okres w karierze naszego dzisiejszego bohatera rozpoczął się mniej więcej w połowie drugiej dekady XXI wieku. Nagrał wówczas albumy z melodeathowoą Hespera i mocniej inspirowanym metalcore Nemesis Alpha, powstały też pierwsze single industrial metalowego Lord in Vein. Oprócz premier pierwszych płyt wspomnianej wcześniej TheNight Flight Orchestra, muzyk został zaproszony do powstającej z inspiracji Victora Olssona supergrupy, zrzeszającej osoby znane ze szwedzkiej sceny hard rockowej. Pod wiele mówiącym szyldem The Gathering of Kings powstało już kilka ciekawych płyt. Kolejne interesujące projekty to współtworzony z byłą gitarzystką Thundermother a prywatnie żoną Giorgią Carteri - Donna Cannone, gdzie pełni rolę gitarzysty i wokalisty wspierającego. At the Movies z kolei to tribute band grający covery piosenek ze znanych filmów. 

W 2020 roku dołączył do powstającej w Chorwacji grupy Act of Denial, która podobnie jak późniejsze dokonania Soilwork, łączy elementy melodeathu z groove metalem. Na koncie mają debiut z 2021 roku i pojedynczy singiel z 2024. Wielbiciele aor-owej wersji pana Björna zaciekawią na pewno trzy albumy nagrane z  Nighthawk, kolejną szwedzką hard-rockowa grupą. Od wydanego w 2023 roku drugiego gługograja, przełomowego Prowler, ekipa działa bardzo aktywnie, wydając rokrocznie nowy materiał.

Oprócz licznych zespołów, w których Björn pełni rolę forntmana, nie zapominajmy też o całej rzeszy tych, którym gościnnie użyczył swojego wszechstronnego głosu. Pisałem na wstępie o JSS i Fabio Lione, których zawsze miałem za liderów w kategorii guest appearance ale nasz dzisiejszy bohater wcale im w tym nie ustępuje. Wśród kilkudziesięciu grup, które wspierał wokalnie mamy wielu przedstawicieli melodeathu i metalcore'a ale fani power, symphonic, prog czy industrial metalu również nie powinni być zawiedzeni.

Na dzisiejsza playlistę, podobnie jak w przypadku Jeffa Scotta Soto, wybrałem po jednym kawałku każdego z zespołów, w których w różnej formie udzielał się Strid. Mimo takich ograniczeń i tak wyszła z tego naprawdę pokaźna playlista, licząca sobie sto trzydzieści parę pozycji. Liczę, że nie wystraszy Was te10 godzin odsłuchu i choć część z tych utworów przypadnie Wam do gustu i, co szczególnie ważne, może stanie się punktem wyjściowym do dalszej eksploracji któregoś z uwzględnionych w niej zespołów. 

Na koniec oczywiście wrzucam link, życzę Wam też miłego odsłuchu i udanego weekendu. Czy to z muzyką Bjorna czy jakąkolwiek inną.

Playlista: The Best of Björn “Speed” Strid

 

poniedziałek, 8 września 2025

01.09-07.09.2025

 


Pierwszy tydzień września tradycyjnie już obfitował w dużo premier, choć przyznam się, że zdecydowanie ciekawsze były te singlowe niż pełne albumy. Być może będę musiał poświęcić więcej czasu wydanym w weekend longplayom i kto wie, następne podsumowanie będzie bardziej im poświęcone? Pożyjemy, zobaczymy w tymczasem skupmy się na ostatnich 7 dniach.

Najczęściej słucham w dalszym ciągu symfoniczno metalowego Blackbriar. Jego wokalistka, Zora Cock ma w swoim głosie zarówno uroczą łagodność jak i niezwykłą siłę w wyrażaniu emocji, które w tego typu muzyce odgrywają bardzo ważną rolę. Szczególnie dobrze brzmi to w najlepszym na płycie The Last Sigh of Bliss ale i tajemniczy Bluebeard's Chamber czy przejmujący My Lonely Crusade mają w sobie coś pięknego. 

Podobnie dużo intensywnych, mrocznych emocji daje odsłuch albumu Turning Season Within szwedzkiego Draconian. W ich muzyce łączą się gotycki nastrój, doomowy smutek i odrobina death metalowej ciężkości, które przypadną do gustu każdemu miłośnikowi nastrojowego metalu. Jest to zarazem mój ulubiony krążek z Lisą Johansson na wokalu i liczę, że po niedawnym powrocie artystki w szeregi kapeli nie będziemy czekać zbyt długo na nowy materiał. 

Wspominałem na wstępie o singlowych premierach. W kategorii doom metal tą najważniejszą i najmocniej na mnie oddziałującą był trzeci singiel promujący trzeci długograj zespołu Frayle. W Heretic po raz pierwszy od debiutu słyszymy growling a jego użycie w refrenie, którego nie powstydziliby się współcześni artyści r&b to artystyczny majstersztyk. W zwrotkach zaś totalną miazgę z serca i duszy słuchacza robi swoim śpiewnym szeptem nieziemska Gwynn Strang. Czy muszę pisać coś więcej? Musicie koniecznie tego posłuchać.

Elementy doom metalu i doomgaze'u łączą się również w muzyce amerykańskiego girlsbandu Faetooth, określanego przez członkinie zespołu mianem fairy doom. W piątek premierę miała ich drugą płyta Labyrinthine i przyznam się, że czuć tu sporo tej "wróżkowej magii". Ja dopiero wnikam pomału w ten dźwiękowy labirynt choć już teraz mogę polecić utwór October. 

Jedyną w swoim rodzaju mieszankę doomu, sludge'u i absolutnie kosmicznych syntezatorów tworzy zespół o jakże oryginalnej nazwie Mammoth Weed Wizard Bastard. W tym tygodniu wróciłem do ich muzyki i ponownie unosiłem się na tych mistycznych dźwiękach jakie znajdziemy na moich ulubionych albumach kapeli - Yn Ol I Annwn z 2019 roku i ostatnim jak do tej pory, liczącym sobie już trzy lata The Harvest. Zespół ten polecam wszystkim szukającym nowych, nieznanych wcześniej brzmień.

Wielbiciele klasyki zaś na pewno zgodzą się ze mną, że Nighttime Birds to przepiękny album i coraz bardziej czuję, że bardziej nawet podoba mi się od legendarnego Mandyliona. 

Przejdźmy teraz do power metalu. Ten gatunek w ostatnich tygodniach nie może narzekać na brak głośnych premier ale szczerze mówiąc, nie są to w większości albumy wpadające w ucho już od pierwszego podejścia. Najlepiej na tym polu niezmiennie prezentuje się Mob Rules i ich Rise of the Ruler. Ta szybkość, intensywność, melodie - wszystko to, za co kochamy power metal. 

Do płyty Giants and Monstera zespołu Helloween muszę się właśnie powoli przyzwyczajać, choć otwarcie w postaci szybkiego Giants on the Run jest zacne. Fajnie słyszeć duet Hansena z Derisem, gdyż do tej pory okazję mieliśmy tylko w jednym z bonus tracków do poprzednie albumu. A jeśli chodzi o duet Hansena i Kiske to nic nie przebije utworu All You Need to Know z albumu To The Metal, wydanego przez Gamma Ray w 2010 roku. Trochę zawiedziony nowym Helloweenem postanowilem odświeżyć starsze płyty, w których Kai Hansen maczał swoje palce.

Niemiecki power metal to też znacznie cięższy i "szorstki" Grave Digger, który w tym roku również zaserwował nam nowe wydawnictwo. Bone Collector świeżo po premierze nie zachwycił mnie jakoś bardzo ale teraz, gdy już minęło kilka miesięcy okazuje się, że słucha się go nadzwyczaj dobrze. Są tu i szybkie galopady i ciężkie, soczyste heavy metalowe marsze a głosowo Chrisa Boltendhala nie można nic zarzucić. Nadal nie jest to poziom Excalibura, Tunes of War czy Clash of the Gods ale do posłuchania raz na jakiś czas nadaje się bardzo dobrze.

W ostatnich dwudziestu latach do czołówki power metalu dobiła też włoska scena, która stale produkuje nam rzesze zdolnych zespołów. Rok temu debiutowała Elettra Storm i z miejsca chwyciła mnie za serce. Teraz światło dzienne ujrzał pierwszy singiel z ich drugiej płyty i moje uczucia raczej się nie zmieniły. Blue Phoenix słucha się z niezmierną przyjemnością i tego samego oczekuję od całości zaplanowanej na październik Evertale. 

Z drugiej strony, ciężkiego i surowego grania stoi prawdziwy potwór teutońskiego thrashu czyli Sodom. W 1992 roku czyli okresie, gdy za oceanem thrash wszedł w fazę upadku grupa Toma Angelrippera nagrała brutalny, zahaczający o death metal krążek. I choć death to podgatunek metalu, który gości u mnie od wielkiego dzwonu, to w tym sodomowym wydaniu da się go słuchać i czerpać z tego nie lada przyjemność. 

W dzisiejszym artykule przyszedł czas na rock i metal progresywny. W tym drugim solidne wydawnictwo stało się udziałem Brytyjczyków z Ihlo. Legacy to ich drugi album, na którym udowadniają, że są ekipą z którą należy się liczyć. Nieszablonowe rozwiązania, ciekawe melodie i fajny, trochę chłodny klimat mówią same za siebie. A jeśli łaknienie przykładów to polecam chociaż y znane już wcześniej z singli Empire.

Doczekaliśmy się też drugiego albumu naszego rodzimego Pinn Dropp. Na For the Love of Drama styka się wiele różnych inspiracji, zagranych z pomysłem i pasją. Panowie nie boją się i szybszych, metalowych dźwięków (Logismoi) jak i bardziej neo-progowych, klimatycznych kompozycji (Recycled Feelings). Bardzo cieszy też fakt, że to kolejne udane progresywne wydawnictwo polskiego zespołu w tym roku. Oby więcej takich.

Jeśli chodzi o Kaipę, bo pewnie czekacie na poświęcony jej akapit. Po świetnym, pełnym dramaturgii Sattygu przyszła kolej na Children of the Sounds. Zespół dla odmiany przygotował tu tylko pięć ale za to przeważnie rozbudowanych kompozycji, w których mocno zaakcentował swój folkowy pierwiastek. Jeśli mielibyśmy porównać tę muzykę do malarstwa to najlepiej pasowałyby tu naturalistyczne, rustykalne pejzaże. Na dzisiejszą playlistę trafiły dwa utwory z tego albumu i liczę, że podejdziecie do nich z równym zauroczeniem jak ja.

Glam metal, hard rock czy AOR też mają dziś swoich przedstawicieli. Po pierwsze niemiecki Kissin' Dynamite przebojowy, melodyjny ale i soczyście gitarowy niczym kolorowa scena z LA końca lat 80-ych. Rok temu wydali bardzo dobry album Back with the Bang! a ja rok później wróciłem do niego, by sprawdzić ile z tego "Bangu" zostało. Odpowiedź brzmi: sporo bo do tak energetycznej i pozytywnej muzyki po prostu chce się wracać. 

Jedni wracają do płyt sprzed roku, inni do kolegów z zespołu sprzed lat 50-u. Już się chyba domyślacie, że nowy Alice Cooper nadal dość często gości u mnie w głośnikach.

A czy zastanawialiście się kiedyś czy jakieś polskie kapele pragnęły przenieść na nasz siermiężny, wczesno kapitalistyczny grunt idee amerykańskiego hair metalu. Ja znam kilka takich a wśród nich największą popularność zdobyła (i utrzymuje do dziś) IRA. W tym tygodniu złapała mnie mocno faza na muzykę zespołu Artura Gadomskiego a przede wszystkim na ich najlepszy ever Mój Dom i najostrzejszy po reaktywacji zespołu Ogień. Po jednym utworze z każdego krążka, odpowiednio "pościelowy" choć niebędący na pewno balladą Bierz Mnie jaki epicki, nowocześnie rockowy Ikar. Jeśli miałbym nazwać jakąś kapelę mianem polskiego Bon Jovi, IRA jako pierwsza przyszłaby mi do głowy. 

To już wszystko na dziś. A Wam jak upłynął ten tydzień? Bardziej singlowo czy albumowo, premierowo czy wspominkowo? Piszcie w komentarzach i oczywiście obczajcie najnowszą playlistę :)

Playlista: 07.09.2025


piątek, 5 września 2025

Hansen, Kiske & Deris - Playlista Tematyczna

 


Artykuł ten pierwotnie planowałem napisać, nie zgadniecie, tuż przed Halloween. Niedawna premiera Giants & Monsters, drugiego albumu Helloween nagranego w reunionowym składzie zmotywowała mnie jednak do przyspieszenia publikacji. Power metalowi czytelnicy strony są akurat w temacie i mam nadzieję, że łatwiej bedzie ich, a także wszystkich innych, zachęcić do dyskusji. A więc, żeby nie przedłuzać, oto artykuł poświęcony wszystkim trzem wokalistom w historii Helloween.A oto i oni:

Kai Hansen - muzyk nazywany jednym z ojców power metalu, założyciel (wraz z Michaelem Weikathem, Markusem Grosskopfem i Ingo Schwichtenbergiem) zespołu, który zrewolucjonizował europejską scenę metalową. Poczatkowo, na pierwszej płycie Walls of Jerischo i EPce zatytułowanej po prostu Helloween pełnił podwójną rolę - wokalisty i gitarzysty. Jego styl śpiewania, ochrypły, nieco nosowy, z okazjonalnymi wysokimi krzykami przywodził na myśl thrash metalowe standardy. Dzielenie ze sobą tych obowiązków budziło jednak pewne trudności, stąd po dwóch latach działalności oddał miejsce za mikrofonem 18-letniemu wówczas Michaelowi Kiske a sam skupił się tylko na grze na gitarze. Przez kolejne lata był jednym z autorów sukcesu podwójnego wydawnictwa Keeper of the Seven Keys - kamienia milowego w rozwoju power metalu. W 1989 opuścił jednak szeregi zespołu by założyć inny, jak się okazało potem, ważny zespół na niemieckiej scenia. Mowa oczywiście o Gamma Ray, gdzie też początkowo był tylko gitarzystą a śpiewem zajmował się Ralph Scheepers. Po wydaniu trzech albumów, Ralph odszedł z zespołu a Kai znów stanął za mikrofonem. W tej konfiguracji ekipa nagrała 8 albumów studyjnych, z których kilka, a zwłaszcza Land of the Free na stałe weszły do powerowego kanonu. W międzyczasie wraz z Pietem Sielckiem (który nota bene był członkiem zespołu Gentry, czyli jednej z przedhelloweenowych inkarnacji) założył zespół Iron Savior, będąc jego gitarzystą i okazjonalnie wspomagając Pieta wokalnie. Z Żelaznym Zbawcą nagrał w sumie 3 długograje i jedną EPkę. W latach 1999-2000 wziął udział w sesji nagraniowej podwójnego albumu The Metal Opera, power metalowego projektu Avantasia. Gościnnie grał i/lub śpiewał też m.in. na płytach takich tuzów euro-powera jak choćby Blind Guardian, HammerFall, Primal Fear czy też brazylijskiej Angry. W 2011 roku dołączył do składu hard-rockowego zespołu Unisonic, gdzie ponownie nawiązał dłuższą współpracę z Michaelem Kiske (nie licząc gościnnych wokali tego drugiego na dwóch płytach Gamma Ray). W 2016 roku wydał też solową płytę XXX-Three Decades in Metal, na którą zaprosił wielu wybitnych gości. Wszystko zmieniło się w 2016 roku, gdy ogłoszono plany trasy koncetrowej Pumpkins United, w której wzięli udział wszyscy dotychczasowi wokaliści Helloween. Co było dalej, pewnie już wiecie i oba te zdania można będzie dopisać też na koniec pozostałych akapitów - panowie grają razem i wydali już drugą płytę.

Michale Kiske - drugi wokalista Helloween i jeden z najbardziej rozpoznawalnych i wpływowych głosów w świecie tak rocka jak i metalu. W wielu 17 lat grał w zespole Ill Prophecy, z którym nagrał demo i właśnie stojąc za mikrofonem tej undergroundowej kapeli został wypatrzony przez Markusa Grosskopfa, który zaproponował mu dołączenie do zespołu. Pierwsza oferta została odrzucona, gdyż Michaelowi nie podobał się surowy styl zaprezentowany na Walls of Jericho. Gdy jednak zespół przedstawił mu kompozycje bardziej dopasowane do jego głosu, zgodził się. Te utwory trafiły na wydane w 1987 i 88 roku obie części wspomnianych już wyżej Keeperów... Zespół odniósł wielki sukces i stał się wzorem do naśladowania dla wielu młodszych grup a Kiske już wtedy stał się żywą legendą power metalu. Kolejne płyty Helloween prezentowały jednak stopniowe łagodzenie brzmienia i odchodzenie od oryginalnego stylu. O ile jeszcze Pink Bubbles Goes Ape to udany miks powera z hard-rockiem, to już czysto hard a może po prostu rockowy Chameleon z 1993 roku był szokiem dla fanów i jak się okazało, finansową klapą. Napięcia w zespole narastały aż w końcu doszło do rozłamu, po którym Kiske przez pewien czas stracił sympatię do jakiegokolwiek metalu. Zaczął wydawać solowe płyty, głównie utrzymane w hard-rockowej stylistyce. W 2004 roku założył AOR-owy zespół Place Vendome, z którym nagrał łącznie 4 płyty (ostatnią w 2017 roku). Wbrew powszechnej opinii nie zerwał całkiem z metalem. W 1995 roku wystapił gościnnie na płycie Rebellion in Dreamland zespołu Gamma Ray a pod koniec lat 90-ych rozpoczął trwającą do dziś współpracę z Tobiasem Sammetem i jego Avantasią (pierwotnie pod pseudonimem Ernie). Jak sam o tym opowiadał, przywróciło mu to wiarę w muzykę metalową. Od tamtego czasu użyczał gościnnie swojego głosu na płytach wielu innych metalowych zespołów. dość wspomnieć Masterplan, Edguy, Timo Tolkki's Avalon czy Marius Danielsen Legend of Valley Doom - jak widać, metalowe opery naprawdę przypadły mu do gustu. W latach 2009-2015 nagrał dwie płyty z poznaną przy pracy nad trzecim krążkiem Avantasii, Amandą Sommerville a w 2009 roku z muzykami znanymi z Pink Cream 69 założył zespół Unisonic, do której jak już wiemy dołączył potem Kai Hansen. Co ciekawe, to Kai był przez lata jedynym muzykiem Helloween, z którym Kiske utrzymywał dobre relacje. Na szczęście zmieniło się to w 2016 roku - a co było dalej (no... już wiemy).

Andi Deris - trzeci gardłowy w historii Helloween i moim zdaniem (i pewnie wielu innych fanów też), muzyk który ocalił ten zespół i pomógł odzyskać tożsamość. Karierę muzyczną zaczął ok 1979 roku w wieku 15 lat. Grywał na gitarze i śpiewał w kilku lokalnych zespołach a z jednym z nich, Dragonem nagrał swoje pierwsze demo. Dragon przekształcił się później w Kymerę, która również zarejestrowała jedną demówkę. W 1987 roku Deris wraz z perkusistą Kosta Zafiriou opuścili szeregi zespołu, by stworzyć nową kapelę o dość niedwuznacznej nazwie Pink Cream 69. Pod tą nazwą odnieśli swoje pierwsze komercyjne sukcesy, stając się jednym z ambasadorów hair-metalowej stylistyki na terenie Republiki Federalnej Niemiec. W 1993 roku, po wydaniu trzech płyt Andi Deris opuścił Pink Cream 69, gdyż zaproponowano mu dołączenie do Helloween. Już rok później nagrano Master of Rings, będący powrotem zespołu na właściwe, power metalowe tory. Krążek pokazał też kompozytorski talent Derisa, który odtąd regularnie odpowiadał za część materiału (muzyka i teksty) na kolejne wydawnictwa. A było ich do 2016 roku aż dziesięć. Helloween odzyskał uznanie publiczności a choć wielu fanów, przywiązanych do głosu Kiske nieco narzekało na Andiego, nie można zapomnieć że jego wokal obejmuje aż 4 oktawy i muzyk potrafi to dobrze wykorzystać. Po 2016 roku, kiedy zapadła decyzja o wielkim reunionie Helloween, artyści ustalili między sobą, że na kolejnym albumie (i jak się potem okazało, na jeszcze jednym) za kompozycje odpowiadać będzie głównie trio Hansen, Weikath i właśnie Deris. Prócz pełnienia funkcji głównego (a potem jednego z głównych) wokalisty Helloween, głos Derisa usłyszeć możemy w kilku ciekawych gościnnych współpracach, z których najciekawsze moim zdaniem to te nagrane z Rage i Wolfpakk. Wokalista na swoim koncie ma też kilka płyt solowych nagranych pod szyldem Andi Deris and the Bad Bankers, na których pełni również rolę gitarzysty. 

Podsumowując opowiedziane powyżej historie, trochę przewrotny jest fakt, że to Deris przechodząc z hard-rockowego zespołu do Helloween, pomógł kapeli powrócić do power metalu, gdy tak ikoniczny na powerowej scenie głos jak Kiske, coraz bardziej pchał kapelę w stronę hard-rocka.Widać też wiele powiązań między różnymi niemieckimi zespołami, co sprawia, że dzieje Helloweenu i jego wielu spin-offów są niemniej rozbudowane niż kinowe uniwersum Marvela. Ja dziś z tego Helloween-verse podrzucam Wam tylko wycinek w postaci playlisty, na której znajdziecie utwory zespołu-matki śpiewane przez każdego z trzech wokalistów jak i kompozycje pochodzące z ich solowych płyt, innych projektów a także co ciekawsze "guest appearance'y". 

Ooooh, it's Ha(e)lloweeeeeen!

Playlista: Hansen, Kiske & Deris 

poniedziałek, 1 września 2025

25.08-31.08.2025

 


Widziałem ostatnio stwierdzenie, że w te wakacje najlepsze premiery przypadają na ostatni piątek każdego miesiąca. Czy się z tym zgadzam i jak wyglądał u mnie ostatni tydzień sierpnia - opowiem Wam już za chwilę.

Jeżeli chodzi o premiery, to przyznam jednak, że zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu albumy wydane 22 sierpnia. Tym, który słucham najczęściej jest A Thousand Little Deaths holenderskiego Blackbriar. To już trzeci krążek w dorobku tej symfoniczno-metalowej grupy i powiem Wam, że słucha się go bardzo przyjemnie. Umiejętne połączenie gotyckiego klimatu, rockowych gitar i orkiestrowych klawiszy z delikatnym i uroczym głosem Zory Cock pozwala zarówno rozmarzyć się jak i poczuć siłę zawartych w tej muzyce emocji. Holandia po raz kolejny pokazuje, że jej symfoniczno-metalowa scena ma dalej wiele do zaoferowania. A ja dzięki takim utworom jak A Last Sigh of Bliss, My Lonely Crusade, The Catastrophe That Is Us czy Green Light Across the Bay przeżywam nawrót sympatii do tego jakże wyeksploatowanego przed laty gatunku. 

Nim jednak metal symfoniczny przeszedł do mainstreamu i niebezpieczeni zaczął ocierać się o muzykę popularną, mieliśmy lata 90-e i The Gathering. O Nighttime Birds pisałem już kilka razy, płyta pełna refleksji, melancholii i patosu. Co powiecie jednak na kolejną pozycję w dyskografii tej legendarnej grupy? Do How To Measure a Planet? podszedłem z dystansem ale powiem Wam, że słucha się jej całkiem fajnie mimo zaznaczających się już triphopowych i alt-rockowych wątków a takie Liberty Bell, gdyby zaaranżować je trochę inaczej, dobrze odnalazłoby się na każdej z dwóch poprzednich, pomnikowych płyt.

Kolejną udanę premierą z poprzedniego piątku jest Rise of the Ruler power metalowego Mob Rules. Zespół będący przedstawicielem cięższego odłamu niemieckiego powera serwuje nam szybką i drapieżną muzykę, nie zapominając jednak o kreacji łatwo wpadających w ucho melodii. Dodając do tego post-apokaliptyczny klimat otrzymujemy album, który potrafi wciągnąć naprawdę na długo. Śmiało mogę powiedzieć, że jest to jedna z lepszych płyt z tego gatunku wydana w ostatnich 2-3 miesiącach. Na dzisiejszej playliscie możecie zapoznać się z trzema pochodzącymi z niej utworami.

Szkoda, że nie mogę aż tak pochwalić najnowszego dzieła Helloween. Po kilku odsłuchach mogę powiedzieć jedynie, że Giants and Monsters to płyta poprawna ale od takiej załogi człowiek oczekuje zdecydowanie więcej. Pociesza mnie tylko fakt, że każde kolejne podejście do tego krążka budzi nieco więcej pozytywnych emocji. Zobaczymy więc co napiszę na ten temat za tydzień. Póki co najchętniej sięgam po pierwszy na trackliście Giants On the Run, śpiewany wspólnie przez Derisa i Hansena.

I tu trzeba powiedzieć, że najlepszą power metalową premierą tego tygodnia był singiel Carribean Shores również niemieckiego Terra Atlantica. Ekipa dowodzona przez Tristana Hardersa zaprezentowała w nim zaskakujący miks karaibskiej muzyki ludowej z powerową stylistyką, nie przesadzając jednak w żadną stronę i nie ocierając się o kicz. Sądzę, że utwór ten świetnie wpasuje się w nadchodzącą pomału czwartą płytę zespołu.

Ostatni tydzień to też ciekawa nowość na polu muzyki progresywnej. Chodzi oczywiście o album Legacy, drugi długograj w dyskografii Ihlo. Brytyjczycy prezentuja na nim ciekawą, złożoną muzykę, balansując między metalem, popem czy elektroniką. Wiadomo, że jest to typ płyty, w którą należy się dokładnie wsłuchiwać ale już mogę Wam polecić misternie utkany, ponad 8-minutowy utwór tytułowy.

Na granicy art-popu i prog-rocka plasuje się twórczość Isgaard Marke. Jej nowe wydawnictwo zatytułowane The Water in You światło dzienne ujrzało 16 maja tego roku, do mnie jednak dotarło stosunkowo niedawno. Niemniej jednak warto było nadrobić tę małą zaległość, bo zanurzanie się w tę atmosferyczną, czasem stonowaną, czasem pełną emocji muzykę dawało mi naprawdę sporo przyjemności. Nie bez znaczenia był fakt, że artystkę wspierali tu muzycy znani z działalności w niemieckim Sylvan, jednym z moich ulubionych neo-progresywnych zespołów.

I własnie przez tę współpracę sięgnąłem ponownie po muzykę rzeczonej grupy a zwłaszcza przejmujący utwór Answer to Life, pochodzący z równie przejmującego concept albumu Posthumus Silence. Opowiada on historię ojca, którego córka popełniła samobójstwo. Widzicie już sami, że ładunek emocjonalny tej muzyki jest niezwykle ciężki. Polecam jednak odsłuch całego albumu, bo po ostatnim dźwięku udaje się jednak osiągnąć katharsis.

W mojej podróży przez dyskografię szwedzkiej progresywno-symfoniczno-folk-rockowej Kaipy dotarłem do albumu Sattyg, niezwykle dla mnie ważnego. To pierwszy krążek zespołu, którego słuchałem i do dziś pozostaje moim ulubionym. A World of the Void, Unique When We Fall, Without Time-Beyond Time - każdy z tych utworów to prawdziwa muzyczna perełka. Refleksyjne teksty, świetnie współgrająca z nimi muzyka, uzupełniające się głosy Aleeny i Patrika - jednym słowem arcydzieło. Mam nadzieję, że uda mi się Was zarazić uwielbieniem dla tej muzyki, bo mało jest kapel, które grają w tak magiczny sposób.

Na koniec progresywnej części dzisiejszego podsumowania dodaję jeszcze słówko o utworze War for Sale, w którym Shadow Gallery rezygnuje z nastrojowego, prog-rockowego grania na rzecz szybkiego i dynamicznego, iście heavy metalowego łomotu. Oczywiście z wyraźną progresywną nutą ale nie zmienia to faktu, że miłośnicy takich utworów jak Colors mogą być nieco zaskoczeni. Mam nadzieję, że pozytywnie.

Jeżeli chodzi o doom metal, tu najnowszą słuchaną przeze mnie płytą, a właściwie EP-ką jest Saturnian Appendices zespołu Crypt Sermon, wydana 8 sierpnia. Co ciekawe w tym tygodniu chyba słuchałem jej zdecydowanie częsciej niż tuż po premierze. Mniejsza jednak o statystyki, ważniejsza jest muzyka a tu mamy naprawdę wciągającą mieszaninę epickiego heavy, doom a nawet momentami, zwłaszcza w szybszych momentach amerykańskiego power metalu. Polecam ten minialbum miłośnikom każdego z wymienionych przed chwilą gatunków. Nie powinniście być zawiedzeni.

Wielbiciele gotyckiego doomu mieli powody do radości niecały rok temu. Włoskie The Foreshadowing wydało wtedy pierwszą LP po dłuższej przerwie. New Wave Order bardzo mi się spodobała więc w tym tygodniu z wielką chęcia do niej wróciłem i ponownie unosiłem się w majestatycznej, mrocznej i lirycznej atmosferze, w jakiej utrzymana jest większość utworów. Dwa spośród nich wrzucam na playlistę, żebyście i Wy mogli tego doświadczyć na własnej skórze.

Jeszcze głębiej w przeszłość cofnąłem się wraz z albumem Turning Season Within szwedzkiego Draconian. Był to mój pierwszy kontakt z tym gothic/death/doomowym zespołem i od razu moją uwagę zwróciły poetyckie teksty, melancholijny klimat i bardzo teatralne połączenie głębokiego growlingu Andersa Jacobssona z lirycznym, wysokim głosem Lisy Johansson. I choć uwielbiam Heike Langhans i obie płyty, które nagrała z zespołem, to wieść o powrocie Lisy przyjałem z nieskrywaną radością i nie mogę się doczekać aż pojawi się informacja o planach nowego wydwanictwa. Na pewno będę jego wiernym słuchaczem.

Przed tygodniem wspomniałem krótko o zespole Zetra i jego nowej EPce pt. Believe. Nadal sięgam po nią dość chętnie jako pewien przerywnik od mocniejszego grania. Znajdziemy tu bowiem zdecydowanie więcej eterycznego, shoegaze'owego grania. Nie brak też elementów gotyckich, stąd też niektórzy muzykę zespołu określają mianem gothicgaze'u. Szczególnie to połączenie czuć w Find Me, aktualnie jednym z częściej słuchanych utworów w ogóle.

A czy słyszeliście kiedyś o tzw. scenie Canterburry? W latach 60-ych powstawała tam nieco szalona, nieskrępowana więzami gatunkowymi muzyka łącząca rock progresywny, awangardę i jazz. Jej najbardziej znanym przedstawicielem jest grupa Gong. Ja jednak nie o tym. Przynajmniej nie do końca. Wpadłem bowiem na trop amrykańskiej grupy Doom Gong i powoli wkręcam się w ich trzeci krążek, zatytułowany nieskromnie Megagong. I tu właśnie łaczą nam się oba wątki, bo muzyka ta brzmi jak psychodeliczna wersja brzmienia Canterburry. Jest to pokręcony na maksa misz-masz psychodelicznego rocka, jazz fusion czy bedroom popu, określany przez muzyków mianem denim-psychu. Czy trzeba Wam coś jeszcze pisać, by zachęcić do obadania tematu? A jeśli brak Wam odwagi na takie muzyczne szaleństwa, puśćcie sobie chociaż Never Crossed My Mind, który trafia dziś na playlistę.

Więcej nowości już dziś nie będzie. Pragnę jednak odnieść się jeszcze do newsa, jakim podzielił się ze światem brytyjski Onslaught. Otóż na miejsce przy mikrofonie wraca do nich Sy Keeler, którego usłyszeć można na czterech albumach tej legendy wyspiarskiego thrash metalu. Wśród nich są przede wszystkim The Force i VI, dwa najbardziej przeze mnie uwielbiane. I to własnie po "szóstkę" sięgnąłem w tym tygodniu i łupałem ostro wraz z zespołem takie bangery jak Slaughterize, Chaos is King czy urozmaicony bliskowschodnimi motywami Chlidren of the Sand

Tym mocnym akcentem kończę artykuł. Tradycyjnie już proszę o Wasze podsumowania i zapraszam do dyskusji. A poniżej playlista z najczęściej słuchanymi przeze mnie w tym okresie utworami. Trzymajcie się!

Playlista: 31.08.2025 

Najpopularniejsze